-
Pieść mnie, oto jestem – bezgłośnie powiedział pasożyt i z
niewątpliwym wdziękiem założył nóżkę na drugą, łokieć
opierając o wyperfumowane (nie mylić z umyte) kolanko. Paluszkami,
jakie wyrosły na końcu przedramienia tak wdzięcznie opartego o
wspomniane zaledwie kolanko głaskał brodę, ku trwodze żyjącej w
niej flory, która w tym czasie już rozglądała się, czy możliwa
będzie awaryjna zmiana mikroklimatu, bez nabawienia się po drodze
kataru, bądź nagłej i niespodziewanej śmierci. Pasożyt również
rozglądał się, żeby własnymi zmysłami ocenić mikroklimat, w
jakim żyć mu przyjdzie i również szacował ryzyko nagłej i…
powiedzmy kataru.
-
Ależ mamy tu czysto – wyraźnie dumny był z „naszego”
otoczenia – nie to, co u poprzedników. Tam panoszy się chlew! Mówię
ci.
Wygląda,
że pasożyt zaakceptował wystrój, jednak nie poprzestał na
pobieżności. Wystrój dobry jest dla zakochanych dziewcząt – on
szukał chyba czegoś więcej. Na wszelki wypadek zbadał własny
wygląd ostrożnie zerkając w świeżo wypolerowaną toń lustra
(nie przez siebie wypolerowaną, gdyż to mogłoby zaburzyć florę
bakteryjną paznokci, pod którymi kryły się zapasy na czarną
godzinę. Wojskowi nazywają rzecz „żelazną rezerwą” choć z
żelazem zapasy niewiele mają wspólnego, ot, wysokokaloryczne
kulki, ze zręcznością sugerującą wieloletnią praktykę
skręcone, zawierające wszystko, co dawało się wydłubać z
otuliny uszu, wyściółki nosa, jakieś pokłady podpaznokciowe
uzupełnione kilkoma warstwami łupieżu mimochodem pozyskiwanego w
trakcie czujnej egzystencji.
„Lustracja”
wypadła najwyraźniej pomyślnie, bo piegi zaczęły się świecić,
a oczy nabrały wigoru. Pora na konsumpcję. Otoczenie, to za mało.
Zalągł się już na dobre. Rzut okiem tu i tam upewnił pasożyta,
że głód mu niestraszny. Wystarczy znaleźć personel, który
przygotuje menu, by następnie krytycznym, wysublimowanym smakiem
zbesztać i sprowadzić na ziemię. Personel naturalnie. Darowanemu
koniowi… znaczy skonsumowanemu trudno po fakcie zajrzeć
gdziekolwiek – to raczej on mógłby zajrzeć, albo, żeby być
precyzyjnym, wyjrzeć przez zakończenie przewodu pokarmowego
pasożyta. Odniosłem wrażenie, że koń bardzo chętnie i bez
ociągania się wybrał ową ścieżkę zdrowia i rączo poganiał
samego siebie, by wreszcie westchnąć aromatycznie, rżąc przy tym
radość sukcesu. Muszę przyznać, że zmienił się. Koń
oczywiście, bo pasożyt zdecydowanie mniej. No… Może zaczął
rozkwitać. Teraz, to już nie tylko oczy rozpuścił.
Węszył.
Wytrwale i bez niecierpliwości. Musi – badał, co zostało ukryte
przed jego niewątpliwą wysokością. Węszył stojąc i leżąc. W
cudowny sposób powietrze w jego nozdrzach zmieniało stan skupienia
na ciekły, dzięki czemu mógł rozprowadzać aromaty po języku
pełnym licznych, znudzonych i czekających na ciąg dalszy kubków
smakowych. Czasami powstrzymywał przełykanie, żeby eksploatować
prywatne dostępne pokłady, wzmacniając i wzbogacając dietę,
kiedy „żelazne rezerwy” topniały poniżej progu krytycznego.
Po
pospiesznym, nieco chaotycznym uzupełnieniu zasobów pasożyt wracał
do przesiewowych testów aury. Gdy, po zaledwie kilku dobach, dojrzał
wreszcie do objęcia własnego gabarytu aparaturą węchową, doszedł
do wniosku (a raczej kilku wniosków) z których najważniejsze
przybrały treść następującą: Konieczny jest dezodorant, którym
okryje spotniałe członki, a skarpety, po wnikliwej kontroli
osobistej okazały się niegodne stóp pasożyta, za to doskonale
nadają się jako ozdoba kubatury aromatycznej dostępnej całodobowo
i bez żadnych ograniczeń. Zeskładował więc, aby nabrały mocy i
poczekały, aż dołączy równie zmaltretowana bielizna. Czyżby
liczył na charytatywną działalność personelu?
Pasożytnicza lustracja...momentami mało apetyczna.
OdpowiedzUsuńzależy dla kogo. pasożyt ma się świetnie.
Usuń