Krążyłem
skrajem chodnika, drobiąc nerwowe kroki tam i z powrotem. Czekałem
na kogoś, kto spóźniał się tak skandalicznie, że musiał być
kobietą, na spotkaniu której zależało mi bardziej niż sądziłem.
Łaziłem bez celu, zerkając za zegarek, choć ten cynicznie
twierdził, że ja już nie czekam, tylko trwonię czas. Ona po
prostu nie przyszła i dziś już nie przyjdzie, więc moje stanie po
próżnicy nic nowego, poza irytacją nie wniesie. Wzruszeniem ramion
odpowiedziałem zegarkowi i ponowiłem krótki przemarsz i odwrót.
Nie chciałem oddalać się, żeby nie przegapić, stanie w miejscu
było zbyt jałowe, a mój układ nerwowy nie reagował dobrze na
bezruch.
Ktoś
chrząknął. Nikt istotny. Jakiś łazęga podstarzały, a
właściwie, całkiem stary. Stał poza krawężnikiem chodnika na
zadeptanym śmiertelnie trawniku, na którym nawet psy nie chciały
się załatwiać i pilnował ceraty, z piętrzącym się stosem
rupieci. Pordzewiałych, brudnych, niepotrzebnych nikomu. Rzuciłem
okiem z nadmiaru czasu. Zgromadził niezły zestaw zbędnych
klamotów. Szczerbaty kufel z cynowym wieczkiem, nie działające
monety w słoiku, moździerz bez tłuczka, dzwonki, klamki,
pordzewiałe, albo spatynowane sztućce nie od kompletu… Na
przepych z second handu nie chciało mi się nawet patrzeć. Buty i
szmaty dopełniały kolorytu daremnie jednak usiłując zwabić
ludzkie pszczoły. Nie pachniało to wcale.
Popatrzyłem
mu w oczy. Uśmiechały się i to wcale nie kpiąco, czy złośliwie.
Schowane w gęstych bruzdach zmarszczek, pod brwiami, których nikt
nigdy nie tknął ostrzem zdawały się być o wieczność młodsze
od ich nosiciela, odzianego w rzeczy zupełnie przypadkowo dobrane.
Śmietnikowa moda nie może grymasić. Ma być ciepło i wygodnie.
Reszta, to fanaberia posiadaczy dostatniejszych życiorysów.
Chciałem
się jakoś odwdzięczyć za ten wzrok, więc mimo wszystko zerknąłem
ponownie na rozłożony towar. Moją uwagę przykuła książka w
drewnianej oprawie ze skórzanym grzbietem. Nie pasowała tu zupełnie
leżąc pośród złomu. Dyskretnie, mimochodem, jednak najwyraźniej
również ona była na sprzedaż. Wskazałem ją palcem, nie chcąc
schylać się na darmo.
-
Po francusku jest – nawet nie zerknął co pokazałem. Po prostu
wiedział, chociaż nie wiem skąd – Przeczytasz, czy rzucisz na
półkę?
Po
mojej minie poznał, że mój francuski nie wystarczy nawet do
przeczytania tytułu, ale mimo to uśmiechnął się do mnie
serdecznie.
-
Jeśli chcesz, to sam ci przeczytam. Poczekaj, tylko spakuję
dobytek. Ty… Ty już nie czekasz na nikogo, ale stojąc przyznałeś,
że masz czas. Mnóstwo czasu, którego nie spędzisz z NIĄ. -
potrafił powiedzieć „nią” dużymi literami – To jak? Pakować
graty? Siądziemy gdzieś nad rzeką, albo zaprosisz mnie do knajpy,
a ja ci przeczytam. Cienka jest. Sądzę, że w dwie-trzy godziny
skończymy. Więc?
Kiwnąłem
głową. Bez entuzjazmu. Raczej z rezygnacją. Miał rację – czasu
miałem aż za wiele, skoro nie przyszła. Wrzucał do wózka
dziecięcego skarby z wyraźną wprawą, a na koniec zwinął ceratę,
wrzucając ją na wierzch. Miasto znał lepiej ode mnie, chociaż
spędziłem w nim całe życie. Jednak prowadził on i poddałem się
jego woli i wyczuciu kierunku. Przy sklepie monopolowym popatrzył na
mnie z niemym pytaniem. Podałem mu banknot. Przecież i tak
zamierzałem mu go dać, w zamian za coś, czego nie potrzebowałem z
jego śmietnika. Niech ma. Za dobrą wolę i dobre słowo. Za
uśmiech.
Wracając
wrzucił mi drobne w dłoń – reszta. Rozbroił mnie tym gestem i
zaśmiałem się. Powoli schodziło ze mnie poczucie krzywdy i
zawodu. On włożył do wózka dwie butelki czerwonego wina. Nie tego
najtańszego. Najwyraźniej podniebienie miał subtelniejsze niż
możliwości. Wina były z wyższej półki. Wybierając ławkę na
promenadzie nad rzeką też się nie wahał. Bywał tu pewnie częstym
gościem, bo wybrał ławkę z dala od tłumów i podpartą od tyłu
ścianą z cegieł, po których wspinała się winorośl. Przed
oczami nurt rzeki kadrował architektoniczny krajobraz najstarszej
części miasta, starając się zanotować w pamięci najdrobniejsze
zmiany. Nawet przelatujące gołębie, czy kamień, jaki wypadł z
dziecięcej rączki.
W
stosie przedmiotów bezbłędnie znalazł korkociąg i otworzył obie
butelki podając mi jedną. Sam uraczył się drugim biorąc spory
łyk, a resztę wcisnął między graty, na później. Swoją
postawiłem obok. Wyjął książkę i dotykał intarsji na okładce,
jakby ją pieścił. Popatrzyłem z ciekawością. Nie oszukiwał.
Miał naprawdę zamiar czytać. Gdy uchylił okładkę – zerknąłem.
„Cagliostro”. Na papierze, który był już nie żółty, a
brązowy litery zdawały się być malowane piórem. Nie jestem
fachowcem, ale nie wyglądało mi to na druk. Prędzej na jakąś
archaiczną kaligrafię. I rzeczywiście francuską.
Zaczął
czytać… Zaskoczył mnie kompletnie, Czytał po polsku, płynnie
tłumacząc i nie zacinał się wcale. Czytanie na głos nie jest
łatwą sztuką, a czytanie z jednoczesnym tłumaczeniem z języka
obcego? Starofrancuski? Nie wiem, czy istnieje coś takiego jak
starofrancuski, ale książka była dziełem sztuki z minionych
wieków. Co robiła w zaledwie stuletniej powodzi metali? Nie miałem
czasu na zadumę. Miał miły głos. Zdecydowany, pewny i mógłby
śmiało starać się o pracę w rozgłośni radiowej. Czytał, z
rzadka przerywając, aby odetchnąć i pokrzepić się łykiem wina
odkładanego każdorazowo do wózka. Ja, o swoim, zapomniałem
kompletnie.
Czytał.
Fragment życia Cagliostra w jakimś nadmorskim, francuskim mieście
gdzieś w szesnastym wieku. Cagliostro już wtedy był stary. Z
drobnych aluzji wynikało, że zerkał na światy faraonów i cesarzy
od dawna. Może nawet był równie stary jak świat? Opowieść
zdawała się być pamiętnikiem opisanym sugestywnym językiem.
Czyżby to był oryginał?Patrzyłem coraz bardziej zaintrygowany na
ową książkę niknącą w dłoniach czytającego.
Jeżeli
to oryginał, musi być sporo wart. Znacznie więcej, niż wszystko,
co posiadał mój lektor. A ja zamierzałem ją kupić za jeden
banknot. Czy to możliwe, żeby nie wiedział, co posiada? Ta książka
mogła zapewnić mu start w bardziej dostatnie życie. Słuchałem
jak czytał, rozdarty między ciekawością treści, a ciekawością
historii życia mojego towarzysza. Kiedy skończył i zamknął
okładki, głaszcząc tym razem tylną, kręciło mi się w głowie
od pytań. On dopił swoje wino i popatrzył na mnie trzeźwiej, niż
ja na niego, chociaż nie wypiłem ani jednego łyczka.
-
Koneser – mruknął, mrugając do mnie z humorem – Wino musi
pooddychać, co?
-
Nie – tym razem ja się uśmiechnąłem – Zadumałem się i
zapomniałem o winie.
-
Nadal chcesz tę książkę? - zapytał i wyciągnął w moją
stronę.
-
Nie stać mnie na nią – cofnąłem rękę – A co było dalej?
Wiesz?
-
Dalej? - powtórzył powoli opierając się i prostując nogi.
Sięgnął po moją butelkę i pił nie zastanawiając się, czy
wypada – Siedemnasty wiek jest po hiszpańsku, pewnie też nie
znasz… Nie chcę się mądrzyć. Książki kupić nie można. Można
tylko dostać, ale trzeba zasłużyć. Jak miłość. Ciebie stać na
nią. Zza pazuchy wyciągnął pióro i coś gryzmolił na ostatniej,
pustej stronie. Chciałem zaprotestować, ale mnie powstrzymał.
-
Weź – położył mi na kolanach wstając – A reszty nie szukaj.
Po co ci ta wiedza? Chcesz poznać piekło wieczności? Nie wyglądasz
na głupiego. Pomyśl tylko, że wokół umiera wszystko, co kochasz,
a ty wciąż żyjesz. Wieczność, to wiekuista starość. Nawet,
kiedy nauczysz ciało bycia młodym. Nie warto prosić o wieczność,
bo można ją dostać, a wtedy zabraknie łez. Tylko czasu będziesz
miał pod dostatkiem, a tego i teraz ci nie brakuje. Choćby dziś
masz go zbyt wiele.
Wstał
nie żegnając się. Książka gryzła w kolana, a on odchodził,
Pogłaskałem okładkę, jak on. Była ciepła. Drewno zawsze jest
ciepłe, a to, poklejone z różnych gatunków pulsowało życiem,
którego być w nim nie mogło. Otworzyłem na ostatniej stronie.
Była pusta. Dotykałem opuszkami palców, nie czując nic, a
przecież widziałem, jak pisał. Gd podniosłem głowę, nie było
go już. Zmierzch czaił się na nabrzeżu i polizał mnie wilgotnym
jęzorem. Zamknąłem książkę i poszedłem do znajomego
introligatora. Ostatni w mieście. Miał zawsze otwarte, bo od
dzieciaka uczył się od ojca i dziadka, że otwarte ma być zawsze.
On też dotykał książki i w jego oczach rosły pytania, ale
zaprzeczyłem gestem i pokazałem ostatnią stronę.
-
Sympatyczny atrament? - zdziwił się introligator, ale szybko
rozwiązał zagadkę – ooo… To francuski, ładny charakter.
Bardzo podobny do tego z książki. Może nawet ten sam. Mam oko do
takich rzeczy. Przetłumaczyć? Dziwna ta francuszczyzna.
Niedzisiejsza.
Kiwnąłem
głową.
-
Nie proś o piekło, bo jeszcze je dostaniesz. C.
To ładne, lubię takie. Przypomina inne powiedzenie: uważaj o czym marzysz bo jeszcze się spełni.
OdpowiedzUsuńto jest dokładnie tym właśnie. zdarzyło się Tobie? bo mi już się zdarzyło.
UsuńMnie też się zdarzyło...
Usuńtrochę boli - nieprawda?
UsuńZdarzyło się i owszem, boli.
UsuńOd dzisiaj zacznę przyglądać się co wyciągają ze smieci bezdomni nurkowie.
OdpowiedzUsuńznajdują nieprawdopodobne rzeczy.
Usuń