Biegnę.
Szczęściem wataha jeszcze nie wie. Zdążyła rozsypać się w
tyralierę. Boli! Wilczy Boże, jak bardzo boli! Pewnie połamałem
żebra. Szczęściem nie krwawię, więc wataha jeszcze nie wie. I
nie dowie się! Zaciskam zęby i sadzę susy starając się wyrównać
szyk. Przewodzić. W tym śniegu miałem pecha trafić na dół.
Poturbowałem się mocno, gdy pełnym pędem wpadłem na zwalony
pień. Coś chrupnęło, aż straciłem oddech. To dlatego ledwie
jęknąłem i nikt nie usłyszał, gdy skowyt przedarł się na
zewnątrz pyska. Jeden. Nic więcej. Zacisnąłem zęby i ruszyłem w
pościg.
Nic
więcej, bo basiorowi nie wolno skowytać z bólu. Ma być silny. Ma
dać stadu mięso i bezpieczeństwo. Ma dać potomstwo i swój
autorytet. Siebie ma dać i wymusić posłuch, gdy tego potrzeba. Ja.
Ja mam dać. Dlatego biegnę. I one wszystkie biegną, bo nie wiedzą,
że boli. Rozciągnięte w szeroki wachlarz tyraliery biegną przez
las, a ich nozdrza pełne są aromatu krwi przyprawionej paniką
ucieczki. Jeleń. Byk. Starszy ode mnie, więc długo uciekał nie
będzie. Zamęczymy. Jego i mnie. Wataha musi jeść. Musi mieć
wodza, który daje jej świeże mięso. A mięso właśnie ucieka
przed nami klucząc pomiędzy drzewami i szukając otwartej
przestrzeni sadząc wielkie susy, którym przeciwstawiamy rączość
wielu łap. Powoli, okrutnie powoli wachlarz nagonki ścieśnia się.
Boli. Okropnie boli.
Jeśli
pościg się nie powiedzie… Nie. Nie ma prawa się nie powieść.
Stado musi dziś zjeść parujące mięso. Choćbym miał umrzeć,
oni muszą dostać mięso. Przecież im nie ucieknę. Nie stanę, bo
staną wraz ze mną. Nie ucieknę również, bo wszystkie pobiegną
za mną wiedzione instynktem i karnością, jaką im wpoiłem zębami.
Zanim zrozumieją, że zdycham jeleń ucieknie. Nam. Im. Kiedy padnę
staną w półokręgu, jak teraz półokręgiem osaczają obiad.
Tylko wtedy zamiast biec będą siedziały, a ich ogony będą tłukły
w śnieg niezdecydowanie, myśli tchórzliwe, albo bardzo odważne.
Ciekawe, czy pierwsza ruszy czarna suka, czy młodziak, który
stawiał się, gdy ostatnim razem kryłem samice. Wtedy dałem mu
nauczkę, do dziś ogląda się z obawą, a ucho ma poszarpane i ogon
w wiecznym nieładzie. Co z tego? Wiem, że suki mu pachną i
szaleństwo błyszczy mu w oczach przy każdej rui, a nawet i bez
niej. Wiem. Chyba on pierwszy przyjdzie sprawdzić. Przyjdzie i
przegryzie mi krtań, zanim zdążę zawyć po raz ostatni. A stado
dostanie mięso. Moje. Od niego…
Na
razie biegnę. Bieg jest teraz najważniejszy, choć kłuje w płuca.
Szara wilczyca patrzy na mnie. Ona nic nie powie. Pewnie poszłaby ze
mną na wygnanie, cierpiąc głód i poniewierkę. Z pełną
świadomością, że ja jej nie nakarmię, a sama nie da rady
utrzymać nas przy życiu. Poszłaby za mną wszędzie. Jest
lekkomyślna. Romantyczna. Życie zapewne mocno przetrzepie jej
skórę, zanim zrozumie. Jeśli w ogóle. Biegniemy. Jeleń pachnie
potem i strachem. Będzie nasz. Właśnie to poczuł. I wataha
poczuła. Będziemy jedli jego mięso. Już za chwilę. Za duży jest
na ten las. Musi przegrać. Może i on wpadnie w jakiś dół i
skręci kark? Wtedy jest nadzieja, szansa, że się wyliżę, zanim
głód znów wygna watahę na łowy. Dobrze byłoby, żeby skręcił
kark sam. Wataha jest niewielka i każda rana może być
niepowetowaną stratą, albo przekleństwem, które nas zabije.
Młode… One pojawią się dopiero wiosną. Ślepe i bezradne. Moje.
Nasze… Zanim nauczą się polować musimy przetrwać. Oby wyrosły
zdrowe i silne.
Któryś
zawył, a reszta podchwyciła. Nie ja… Kto śmiał zawyć przede
mną? Młodziak! Wiedziałem! Zbesztam go, jeśli przeżyję. A teraz
skok za skokiem zbliżamy się do mięsa. Nie ma czasu na gniew. Na
połajanki. Walczymy wspólnie o mięso. Dla wszystkich. Jeleń
potknął się ze zmęczenia i strachu. Zawyłem i ja, choć
zabolało, jakbym rozdarł płuca na kolczastym drucie. Zawyłem, a
stado powtórzyło, jeżąc jeleniowi sierść na grzbiecie. On już
wiedział. My też… Czas zabarwić śnieg krwią. Czas rudych plam
na nieskończonej bieli. Jeleń słania się, bokami robi, paruje, a
w oczach ma bezgraniczne przerażenie.
Teraz!
Skok! I drugi! Rzucamy się jak zgrany oddział zabójców. Bo
jesteśmy nimi i jesteśmy zgrani, jak rodzina. Każdy wie, co ma
robić. Nie trzeba słów, nie trzeba gestów. Rzucamy się naprzód,
a każdy wypełnia swoje zadanie co do joty. Jeleń nagle zatrzymuje
się i ryczy. Próbuje obrócić się przodem do nas. Nie zdążył.
Skaczę! Na kark! Czarna skacze zaraz po mnie i bliżej zadu wgryza
się w udo. Jeleń wrzeszczy swój ból, szara gryzie go po pęcinach,
młodziak dopada pyska. Krew pachnie wszędzie. Oszałamia. Zapominam
o bólu, o zmęczeniu, o niesubordynacji młodziaka. Mamy go!
Będziemy jeść mięso! Nie ma litości. Jest głód i wola
przetrwania. Dopadam gardła, chcę skończyć, co zaczęliśmy.
Jeleń szarpie łbem i trafia mnie porożem. Lecę. Spadam bez tchu w
miękki śnieg. Młodziak rzuca się do gardła i kończy walkę.
Mięso drży w agonii… Jest nasze… Zamykam oczy.
Słyszę
kroki. Zmęczona biegiem wilczyca zbliża się do mnie. Szara
ostrożnie trąca nosem moją łapę. Jest bezwładna. Wyje. Słyszę
wielki smutek. Ostatnim wysiłkiem otwieram ślepia. Przekrwione,
zmęczone. Martwe. Nie zawyję już dla watahy. Dla Szarej nie
zawyję. Zdobyłem mięso. Ostatni raz. Czas odpocząć. Zanim
odpłynie świadomość pojawia się pytanie kołaczące po łbie –
Czarna? Czy Młodziak?
Nie wiem dlaczego, ale ta cała awantura z polityką mi się skojarzyła.
OdpowiedzUsuńteż nie wiem dlaczego.
Usuńmi - nie.
Twoja wyobraźnia nie zna granic, jakbyś przy tym był!!!
OdpowiedzUsuńszczęściem nigdy nie połamałem żeber i żaden jeleń nie strącał mnie z karku porożem.
Usuńjuż łatwiej z bieganiem, a nawet wyciem.