Stał
na ulicy, choć wiatr zdawał się wyganiać turystów w skwapliwie
pozamykane drzwi restauracji. W ogródkach siedzieli nieliczni,
którym chłód nie przeszkadzał w spożyciu. Zaimpregnowani od
wewnątrz kiwali się wokół własnych równie rozkołysanych myśli
i wiatr ignorowali doskonale. Spacerujących ubywało i rzewny lament
saksofonu zdawał się naśladować wycie zawiedzionego wiatru,
którego nie chcieli słuchać ludzie. Stał obok sklepiku z
lokalnymi pamiątkami, nie zasłaniając wystawy tak chętnie
oglądanej przez przyjezdnych. Stanowił raczej jej uzupełnienie,
jak element wystawy rodem z Cepelii.
Nogą
wybijał rytm na granitowej płycie chodnika, a otwarty futerał
instrumentu mówił wszystko – nieliczne drobniaki nie rokowały
nadziei na syty posiłek, choć melodia grana była z uczuciem, a i
talentu nie brakowało grajkowi. W kostniejących dłoniach
instrument błyszczał, lecz nie był to błysk wczoraj zakupionego
sprzętu, lecz wypolerowany wieloletnim dotykiem.
Jazz
nie jest tym rodzajem muzyki, który skusi wielu. Trudny, rzadko
promowany w mass-mediach zaznacza się w szerszej kulturze
sztandarowymi standardami, lecz częściej tonie w anonimowym
mroku. Obecnie grany fragment mógł być improwizacją graną wprost
z duszy, lub też bardziej od innych udaną melodią zapomnianej kapeli.
Chodnikami biegły śmieci popędzane wiatrem – niedopałki, puste
kubki po kawie, szeleszczące opakowania po słodyczach porwane
wprost z miejskich śmietników i kurz, który zwykle zabiera się w
podróż z dymem, potem i mieszaniną aromatów z kuchennych
zapleczy.
Wiatr
pędził muzykę w moją stronę i przytulał ją do policzków
rumieniąc je, a potem pchał ją dalej, ku innym uszom. Robił co
mógł. Saksofon płakał jawną rozpacz, a rozniesione wiatrem frazy
żyły i skarżyły się całemu światu, który nie chciał słuchać
zawodzenia i schodził dźwiękom z drogi, kryjąc się w łonach
piwnicznych knajp. Zwolniłem, nie zdając sobie sprawy, czy to wiatr
mnie spowalnia, czy muzyka pęta nogi nie pozwalając iść szybciej.
Muzyk
grał już chyba tylko dla mnie, bo przecież nawet kompletnie nieprzemakalne gołębie wtulały się pod pachy wieszcza siedzącego
na cokole i przeczekiwały napad wiatru. A ten swawolił usiłując z
futerału porwać miedziaki, albo chociaż poobracać drobne orzełkami
do dołu, by przeliczyć utarg.
W
końcu muzyka umilkła, a grajek wciąż wystukiwał rytm na
rynkowych granitach. Oczy przymknięte dotąd rozchylały się
ostrożnie, jakby w obawie, że wiatr je zaprószy. Popatrzył na
mnie wzrokiem smutnym jak porwana muzyka i milczał. Patrzyliśmy
wzajem na siebie. Pomyślałem, że on też ma zbyt wiele czasu, z
którym nie zrobi nic konstruktywnego. Gdy schylał się wkładając
saksofon do futerału zrobiło mi się żal, że za chwilę zniknie.
Zaczekałem, aż klasną zatrzaski, a gdy wyprostował się wziąłem
go pod rękę i milcząc zaprosiłem do najbliższej knajpy.
Gorąca
herbata tajała mu w oczach, ale widziałem w nich, jak głaszcze
instrument. Podszedłem do barmana z jakimś banknotem, a kiedy się
zgodził poprosiłem grajka, by zagrał tu, gdzie wiatr nie
przeszkodzi mu w niczym. Rozejrzał się niespiesznie i pytającym
wzrokiem wskazał na pianino. Stały na nim brudne szklanki,
niedojedzone obiady i oprawne w ciężką skórę karty dań.
Kiwnąłem głową. Zagrał kilka taktów stojąc gotowy do gry.
Powtórzyłem nieśmiało temat. Twarz mu złagodniała i popłynął.
Popłynęliśmy. Nawet nie wiem kiedy barman wrzucił w otwartą
gardziel futerału banknot, którym chciałem go przekupić.
Miło takie perełki usłyszeć na ulicy.
OdpowiedzUsuńa są. nie tylko z saksofonami, ale i skrzypaczkę można spotkać, akordeonistę, lub gościa z hangiem, czy kongami.
Usuń