Dziewczynka,
do spółki ze słońcem, lizała lizaka niemal tak wielkiego, jak
jej okrągła, dziecinna buzia. Słońce starało się zachować
powagę i po każdym liźnięciu zerkało w oczy dziewczynki, ale nie
dawało rady widząc w tych oczach iskry radości, więc wybuchało
śmiechem niepowstrzymanym. I śmiali się we dwoje, do rozpuku, do
szaleństwa, do szczęścia, jakie nie wymaga uzasadnień.
Lizak
kleił się od śliny i potu małej rączki zmęczonej troszeczkę
ciężarem słodkości na cienkim, choć mocnym patyku. Wiatr dodawał
do lepkich piegów odrobiny kurzu, co nie wystarczało, żeby zmącić
szczęście, ale dawało wiatru zajęcie i świetnie się bawił
mając poczucie psoty drobnej, nieszkodliwej i łaskawie mu
wybaczonej. Nawet bezdomne kundle zdawały się tryskać szczęściem
na widok dziewczątka z lizakiem i szorowały powietrze ogonami na
wyścigi, a kiedy schyliła się, by któregoś pogłaskać, ten ze
szczęścia kładł się na plecach i czekał pieszczot, jakich
pamiętać nie mógł. Gdy któryś wreszcie wylizał jej policzki ze
słodyczy, zbierając słodki kurz śmiała się całą sobą,
zarażając przechodniów, oglądających się za nią i poddających
się tej niezmierzonej radości.
Podskakiwała
podciągając kolana i spadając na obie nóżki w lekkich sandałkach
i aż mrużyła oczy, gdy słońce przedzierało się przez słomkową
grzywkę łaskocącą rzęsy, policzki i uszy dziewczynki. Gdyby
miała wolne ręce, pewnie wyklaskałaby swoje szczęście, jednak
lizak kiwał się w jej dłoni jak mały, lakierowany balonik
spieszący do nieba i tylko kolorowa wstążka łączyła go z
rzeczywistością. Ludzie przechodzili bez końca, a każdy dostał
uśmiech. Na własność. Na zawsze i za darmo. Brali i odwdzięczali
się trochę zawstydzeni, że oni, dorośli, muszą od dziecka uczyć
się uśmiechu. Szczęścia. A może i życia. Brali ten uśmiech,
ten okruch doskonałości i nieśli jak żagiew, która mogła
rozpalić kolejne. Nie udawało się wcale. Pewnie dlatego, że
skrępowani dorosłością nie potrafili przekazać dalej radości,
zbyt głęboko schowanej w siebie i tylko cień wykwitał nieśmiałym
uśmiechem na twarze, jak spłowiałe wspomnienie.
Dziecko,
niezrażone, wciąż tańczyło radość pośród kocich łbów,
obcych ludzi i bezpańskich psów. Śmiech przedzierał się przez
chaos słów, śpiewów, reklam, przez jazgot rozjeżdżanych ulic i
gwar ulicznych grajków. Wyśpiewywała własne szczęście, które
zdawało się nie mieć końca i nie mogło się zużyć. Słońce
trzymało ją za ręce, żeby nie stała się jej krzywda, a
najmniejszy cień nie śmiał się do niej zbliżyć, kiedy słońce
w zenicie pilnowało dziewczynki, jak własnej galaktyki.
Świat
zbliżył się zaintrygowany, ciekawski i trochę zazdrosny. W końcu
lizak nie wytrzymał szaleństwa tańca. Patyk złamał się w pół,
a lizak upadł na bruk, tłukąc się podobnie do szklanych luster.
Głupie psisko sądziło, że szczęście kryje się w tych okruchach
rozsypanych po bruku, więc porwał je gorącym jęzorem i uciekł
nacieszyć się szczęściem gdzieś w cienistej bramie. Dziecięcy
uśmiech zgasł i spocone łzy popłynęły strumieniem żłobiącym
na buzi bruzdy. Świat cofnął się w marazm i zniechęcenie.
Odszedł sarkając, że znów dał się oszukać, bo przecież
szczęście nie istnieje…
A
wystarczyło łzy dziecka obetrzeć i nowy patyczek w rączkę
włożyć. Nie trzeba kląć psa, że mu się zdawało. On szczęścia
nie skradł – ono tam stało… zapłakane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz