niedziela, 31 maja 2020

Zaćmienie.

Dziewczynka, do spółki ze słońcem, lizała lizaka niemal tak wielkiego, jak jej okrągła, dziecinna buzia. Słońce starało się zachować powagę i po każdym liźnięciu zerkało w oczy dziewczynki, ale nie dawało rady widząc w tych oczach iskry radości, więc wybuchało śmiechem niepowstrzymanym. I śmiali się we dwoje, do rozpuku, do szaleństwa, do szczęścia, jakie nie wymaga uzasadnień.

Lizak kleił się od śliny i potu małej rączki zmęczonej troszeczkę ciężarem słodkości na cienkim, choć mocnym patyku. Wiatr dodawał do lepkich piegów odrobiny kurzu, co nie wystarczało, żeby zmącić szczęście, ale dawało wiatru zajęcie i świetnie się bawił mając poczucie psoty drobnej, nieszkodliwej i łaskawie mu wybaczonej. Nawet bezdomne kundle zdawały się tryskać szczęściem na widok dziewczątka z lizakiem i szorowały powietrze ogonami na wyścigi, a kiedy schyliła się, by któregoś pogłaskać, ten ze szczęścia kładł się na plecach i czekał pieszczot, jakich pamiętać nie mógł. Gdy któryś wreszcie wylizał jej policzki ze słodyczy, zbierając słodki kurz śmiała się całą sobą, zarażając przechodniów, oglądających się za nią i poddających się tej niezmierzonej radości.

Podskakiwała podciągając kolana i spadając na obie nóżki w lekkich sandałkach i aż mrużyła oczy, gdy słońce przedzierało się przez słomkową grzywkę łaskocącą rzęsy, policzki i uszy dziewczynki. Gdyby miała wolne ręce, pewnie wyklaskałaby swoje szczęście, jednak lizak kiwał się w jej dłoni jak mały, lakierowany balonik spieszący do nieba i tylko kolorowa wstążka łączyła go z rzeczywistością. Ludzie przechodzili bez końca, a każdy dostał uśmiech. Na własność. Na zawsze i za darmo. Brali i odwdzięczali się trochę zawstydzeni, że oni, dorośli, muszą od dziecka uczyć się uśmiechu. Szczęścia. A może i życia. Brali ten uśmiech, ten okruch doskonałości i nieśli jak żagiew, która mogła rozpalić kolejne. Nie udawało się wcale. Pewnie dlatego, że skrępowani dorosłością nie potrafili przekazać dalej radości, zbyt głęboko schowanej w siebie i tylko cień wykwitał nieśmiałym uśmiechem na twarze, jak spłowiałe wspomnienie.

Dziecko, niezrażone, wciąż tańczyło radość pośród kocich łbów, obcych ludzi i bezpańskich psów. Śmiech przedzierał się przez chaos słów, śpiewów, reklam, przez jazgot rozjeżdżanych ulic i gwar ulicznych grajków. Wyśpiewywała własne szczęście, które zdawało się nie mieć końca i nie mogło się zużyć. Słońce trzymało ją za ręce, żeby nie stała się jej krzywda, a najmniejszy cień nie śmiał się do niej zbliżyć, kiedy słońce w zenicie pilnowało dziewczynki, jak własnej galaktyki.

Świat zbliżył się zaintrygowany, ciekawski i trochę zazdrosny. W końcu lizak nie wytrzymał szaleństwa tańca. Patyk złamał się w pół, a lizak upadł na bruk, tłukąc się podobnie do szklanych luster. Głupie psisko sądziło, że szczęście kryje się w tych okruchach rozsypanych po bruku, więc porwał je gorącym jęzorem i uciekł nacieszyć się szczęściem gdzieś w cienistej bramie. Dziecięcy uśmiech zgasł i spocone łzy popłynęły strumieniem żłobiącym na buzi bruzdy. Świat cofnął się w marazm i zniechęcenie. Odszedł sarkając, że znów dał się oszukać, bo przecież szczęście nie istnieje…

A wystarczyło łzy dziecka obetrzeć i nowy patyczek w rączkę włożyć. Nie trzeba kląć psa, że mu się zdawało. On szczęścia nie skradł – ono tam stało… zapłakane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz