Parapet miał najmarniej pół metra szerokości. Słoje drewna biegły
dokądś, albo wracały i tylko w środku coś się nie udało, jakby kamień w wodę
rzucony i kręgi słojów rozchodziły się echem na wszystkie strony z ciemnym
okiem sęka gapiącego się bezczelnie w sufit spękany niczym suche usta. Nie.
Dzisiaj nie chciałem patrzyć na sufit, pod którym mieszkały już wszystkie
możliwe ścieżki i drogi ku przyszłościom rozmaitym.
Twoją ręką ustawione kwiaty w doniczkach, a oprócz ciebie, to tylko
Bóg jedyny wie, jak się one nazywają. Czasami wplatasz mi palce we włosy i sama
z siebie śmiejesz się, że uwielbiasz żółte kwiaty, a parapet pełen jest
różowych, czerwonych, nawet fioletowych, choć przecież fioletu nie znosisz.
Mnóstwo tych kwiatów, ale nigdy nie masz dość i zawsze wyszukasz miejsce na
kolejny, lekko przesuwając drobne kamyczki, kawałki drewna, czy szyszkę dopiero
co znalezioną podczas spaceru. Zupełnie, jakby parapet był szafą, gablotą na
drobniuteńkie wspomnienia, brakującą półką na filigran.
I świeczki. Twoje ulubione światełka, które zaczynają tańczyć i rosnąć
obrazami na ścianach. Mnóstwo ich porozrzucanych wszędzie i czekających na
swoją chwilę. Stoją na meblach i czekają, aż sobie o nich przypomnisz i
drewienkiem zapałki zachęcisz je do tańca z wiatrem pod rękę. Dotykam kielicha
kamiennego świecznika. Przecież to sól. Różowa, pocięta brązowymi żyłkami, z
wydrążonym łonem, by połknąć świecę i grzać się ciepłem płomienia oddając
zapach morza, które uwielbiasz.
Parapet przeciąga się szeroko, a z niego wspinają się na sufit dwa
okna, ubrane w koronki firanek i chusty ciężkich, aksamitnych zasłon mieniących
się wieczorami. Teraz, ściągnięte w warkocze nudzą się po kątach, bo to nie ich
czas. Dzień przecież w pełni. Odsunąłem firany, żeby nie zakłócały widoków
mieszkających po drugiej stronie szyb. Oswojonych przez lata doglądania, poczciwych.
Nie chciałaś okien z jedną, wielką taflą szkła, która dzieli świat na tu i tam.
Wolałaś malutkie szybki, żeby w drewnianych ramkach zmieściły się miniaturowe
obrazki, grafiki ledwie tylko zaznaczone szczegółem. Kiedy odsłaniam firanki
mam tych obrazków mnóstwo.
W lewym górnym rogu uwielbia mieszkać księżyc. Nawet, gdy nażre się po
same uszy, pcha się bezwstydnie w maluteńką szybkę, a ona aż piszczy z wysiłku,
żeby zmieścić łobuza, który uśmiechem usiłuje ją przekabacić, gdy tylko noc
nadejdzie. Dopiero, kiedy bezsenność dojrzeje i nie pozwoli ruszyć się sprzed
okna, księżyc skacze w prawo, żeby pocałować dwie kolejne szybki, nim zemknie w
nieskończoność nocy.
Poniżej jest kwadracik z lipą strojącą się w pory roku, jak dama przed
wyjściem na wielki bal. Lipa mieszka tak daleko, że musieliśmy pójść na
wycieczkę, żeby się z nią zapoznać. Długo szliśmy, a ty niosłaś koszyk pełen
pachnących bułek i owoców. Pamiętam, że w jej cieniu…
Obok nieco zawstydzonej szybki zajętej podglądaniem lipy, wisi obraz z
wierzchołkami szczytów. Światy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a góry, nawet
spod lipy zdawały się odległe. Stąd można zauważyć, że za górami śpi słońce.
Kiedy zdarzy się wstać wystarczająco wcześnie, można zobaczyć, jak góry je
rodzą. Powoli i bez pośpiechu. Szukają dla niego koloru, przymierzając mu
czerwienie i fiolety, a czasami dokładają srebrne nici, by w końcu ubrać je w
żółcie więdnących jesienią liści.
Najniżej wiszą obrazki łąk. To te, na których modlisz się śpiewając
swoją miłość do świata. Lubię… Bardzo lubię zostać w domu i patrzyć na nie, kiedy ty tańczysz pośród rozkołysanych traw. Lubię wybiec z tobą, w koszuli
niezapiętej z pośpiechu i scałowywać rosę z twoich ramion, którymi dopiero co
obejmowałaś polne kwiaty, z piersi zmarzniętych zbierać pospieszny oddech i
grzać je w dłoniach, aż uspokoją się, lub zapłoną ekstazą. Wciąż nie potrafię
nacieszyć się twoim ciałem. Lubię…
Stół skrzypnął ostrzegawczo. Dębowo i raczej archaicznie. Stu, może
dwustuletnio? Bardzo dojrzale skrzypnął. Może z zazdrości, że nie zwracam na
niego uwagi? Ach! To ty… Stawiasz kubek herbaty i wplątujesz się w moje myśli
swoim ciepłem. Pieszczota oddechu na karku i palce szukające szparki pomiędzy
guzikami koszuli. Milczeniem, w którym kryje się wszystko, co niewypowiedziane.
Opieram głowę nie odwracając się i czuję rękę szukającą zmarszczek na mojej
twarzy. Będą… Kiedyś będą. Wystarczy, żebyś ich cierpliwie szukała. Poczekała,
wystarczająco długo. Przy tym oknie.
To historia na pewno nie tak banalna, jak sugerujesz i przepięknie opowiedziana!
OdpowiedzUsuńdomek z ogródkiem i ich dwoje. trudno o marzenia mniej wyszukane.
UsuńZaintrygowało mnie co się wydarzyło w cieniu lipy... Wyobraźnia podpowiada figlarne scenariusze.
OdpowiedzUsuńA może tylko zjedliście tam te bułeczki i owoce?
gdybym powiedział, że specjalnie dla Ciebie zostawiłem te trzy kropki, to byłbym łgarzem. ale zostawiłem je z premedytacją - myśl, co chcesz. im odważniej, tym lepiej - dokładnie po to są. może liczyłem piegi na pośladkach, a może tańczyłem modląc się o deszcz?
Usuń