niedziela, 31 maja 2020

Kanał.

Skusić się dałem, jak ostatni głupiec. Przecież nie miałem w zwyczaju opuszczać domu, kiedy dzień zaczynał zastanawiać się nad sensem własnego istnienia i naciągał na głowę gęstą, granatową pościel zmierzchu. Nie pamiętałem już nawet, jak taki wieczór wygląda z zewnątrz, bo widywałem go tylko z domowego zacisza wtedy, gdy ostrożnie zerkałem między grubą, aksamitną zasłoną, a brzegiem otworu okiennego, starając się sobą zasłonić światło palące się nad biurkiem. W ogóle nie pozwalałem sobie na obserwację bezpośrednią, przy otwartym oknie. Nagle (niestety) mam okazję doświadczyć tego uczucia.

Koleżanka z pracy zaproponowała, żeby choć raz zrezygnować z utartych ścieżek i po pracy, zamiast wsiąść do autobusu i pojechać do domu, wyjść gdzieś – na obiad, pogadać siedząc na ławce w parku, poznać się w innych, niż biurowe okolicznościach. Nie wiem, o czym myślałem, ale skusiłem się i teraz pluję sobie w brodę. Skończony dureń, który wyobrażał sobie, jeden Bóg wie co. Skusiłem się. Rozmawialiśmy. Było miło. Ciepło i przyjemnie. Długo rozmawialiśmy. Jakoś tak, jak nigdy w pracy. Miałem głupie nadzieje, że jutro i później też…

Przegapiliśmy, kiedy dzień się skończył, bo zamiast patrzeć grzaliśmy swoje dłonie nawzajem i patrzyliśmy w oczy. Bolało – słodki ciężar oddechu wpatrzonego w nią. Nigdy wcześniej nie czułem podobnego uczucia, jakby powietrze we mnie staczało się na dno żołądka i wypełniało go ciężarem. Oddychałem nerwowo, szybko i chciałem ją chwycić w ramiona, żeby mi pomogła i wyjęła mnie ponad te kamienie w których tonąłem. Miałem przeświadczenie, że ona jedna może mnie wyciągnąć.

A potem zmierzch znienacka spadł na miasto i trzeba było uciekać. Wracaliśmy biegiem, wciąż trzymając się za ręce. Wierzyłem, że się nam uda, że to przecież jeden, jedyny raz, kaprys, odstępstwo od reguły i byłem gotów obiecać nawet, że nigdy więcej, ale jej ręka w mojej paliła ogniem, wiedząc, że to kłamstwo. Dopóki nie znałem miękkości jej dłoni mogłem obiecywać, ale teraz… Biegliśmy, a mrok gęstniał. Ona biegła na palcach, w ręce trzymając buty, bo stukały tak, jakby chciały obudzić całe zło śpiące po kątach zatopionych w jeszcze niedoświadczonym mroku. Może nas nie znajdą? A może to tylko plotki?

Niestety. Nie plotki. Łapanki okazały się trudną rzeczywistością. Gęste tyraliery niemal mechanicznie przesiewały ulice kwartał za kwartałem i szły niepowstrzymanie, wyławiając wszystkich i nie słuchając tłumaczeń. Staliśmy, a krąg zaciskał się wokół nas. Ona pukała rozpaczliwie do drzwi szczelnie zamkniętych, a ktoś poza nimi klął głośno, żeby poszła wreszcie, bo na mieszkańców sprowadzi nieszczęście. Płakałem. Nie miałem pomysłu, dokąd uciekać. Płakałem, gdy ona szarpała się szukając litości, aż przyszli oni i było już za późno na wszystko.

Z łapanek nie wracał już nikt. Słuch ginął z chwilą, gdy czarne łapska spadły na czyjś kark. Trzymali nas pod ścianą, a broń wycelowana w nasze brzuchy odbierała resztki nadziei. Dołączali inni. Śmierdzący strachem, jak my. Grupa gęstniała. Ktoś posikał się w spodnie, inny łkał i zawodził żałośnie. Był i taki, co usiłował przekupić czarnych biżuterią łapczywie zdzieraną z ciała żony, ale broń wycisnęła mu powietrze z tłustego kadłuba i powaliła na kolana. Błyskotki rozpierzchły się po chodniku i znikły w ciemnościach.

Gdy tylko grupa urosła wsadzili nas w samochód i wywieźli do jakiegoś budynku. Każdy przechodził obok weneckiego lustra, za którym stała komisja. Mogli nas ocalić. Mogli wypuścić, albo skazać na śmierć w męczarniach. Chyba mnie zignorowali, bo przeszedłem, a tam, gdzie drzwi, nie pojawiły się ręce, żeby odebrać mi życie. Przeszedłem i szedłem dalej, pośród mi podobnych. Żywych. Jeszcze...

Doszliśmy do zamkniętego pomieszczenia. Ktoś kazał się rozbierać, a pierwszy oporny stracił zęby i sporo krwi, więc nikt już nie dyskutował. Zdzieraliśmy z siebie wszystko, nie pomijając bielizny, aż stanęliśmy nadzy, bez względu na płeć. W takich chwilach trudno dostrzec atrakcyjność cudzego ciała, bo własne drży z zimna, upokorzenia i strachu. Drzwi otworzyły się, a za nimi rzędem stali fryzjerzy. Maszynkami cięli włosy, jak automaty – do zera. Mężczyźni, czy kobiety, rudzi, czy szpakowaci – bez różnicy. Leciały na ziemię wąsy i brody, warkocze i dredy. Zostaliśmy kompletnie pozbawieni owłosienia łącznie z intymnym. Pierwsza niekiedy w życiu, pospieszna i byle jaka depilacja pozostawiła traumę w życiorysach obecnych. Płakali już prawie wszyscy. Wyglądaliśmy, jak golce piaskowe skupione wokół gniazda. Noc gęstniała, co było czuć nawet w pomieszczeniu bez okien. Strach gęstniał jeszcze szybciej.

Fachowcy. Przepchnęli nas dalej. Bronią, żeby pozbawić złudzeń. Nagie, bezbronne ciała tłoczyły się w drzwiach, za którymi kolejny rząd oprawców czekał na nas beznamiętnie. Przypominały mi się jakieś obozowe opowieści z czasów wojny światowej, a aktualna sytuacja była chyba ich kalką. Ktoś zawył rozpaczliwie, a ja w tym krzyku rozpoznałem ją. Ona tu była. Zacząłem się rozglądać za blondynką o miłym uśmiechu i miękkich, kobiecych ruchach… Nikt tutaj nie umiał się tak ruszać. Nikt się nie uśmiechał – nawet oprawcy. Nikt nie miał włosów. Bałem się. Pchnięty bezwzględną ręką zatoczyłem się na stanowisko. Zmuszony, by klęknąć zrobiłem to, a nade mną coś brzęczało, jak dentystyczna wiertarka. Najpierw dotknęła głowy, rzeźbiąc w niej tatuaż skomplikowany i niezrozumiały, by potem powtórzyć go na pośladku. Czyli przemyślana operacja znakowania stada, a nie chaos spontanicznie tworzony sprayem na świeżym tynku. Bez ceregieli zostałem oznakowany i włączony do stada, które miało ten sam wzór dożywotnio wyszyty na skórze. I liczba. Pięciocyfrowa. Ci, co płakali, zarażali łzami pozostałych. Kwiczeliśmy jak świnie prowadzone na rzeź.

W końcu przepchnęli nas dalej. Każdy w drzwiach dostawał kawałek szmaty – coś na kształt bardzo krótkiej spódniczki. Okrywaliśmy się nimi jak tylko się da, czepiając się nadziei, że może już dość upokorzeń i wróci normalność. Nawet największy twardziel, w spódnicy zdawał się być kimś więcej, niż łajnem zanurzonym we własnej, publicznej nagości. Wagony już czekały na nas ociekając smarami i smrodem poprzedników. Wpychali nas do wagonów, starając się ustanowić rekord zagęszczenia. Doceniliśmy ciepło bijące z ciał sąsiadów, gdy okazało się, że trzeba się tłuc tym wagonem do białego rana. Bez jedzenia i picia, stojąc w tłoku, w którym ktoś musiał koniecznie opróżnić pęcherz, a nie był w stanie ani kucnąć, ani się obrócić… Potworność cuchnąca moczem i nie tylko.

Kiedy nas wyładowali, a powietrze słone od jodu i cierpkie od sosnowej żywicy otarło z nas smrody, złapaliśmy oddech. Nie na długo. Selekcja w miejscu schwytania określiła najwyraźniej naszą przyszłość, bo straże czytały wytatuowane symbole i przydzielały łopaty, siekiery, czy taczki. Nikt nie został bez narzędzia. Szliśmy, każdy niosąc swój przydział. Ktoś cisnął w piach kilof, ale krótki, kąśliwy strzał w głowę pokazał pozostałym, że w ślad za narzędziem upadnie ciało… Nikt więcej nie upuścił swojego brzemienia. Długo szliśmy. Sosnowy las szumiał, a szum zgęstniał. Morze. Nic innego nie szumi tak wytrwale i nieskończenie. Byliśmy nad morzem.

Rów wytyczony został przez geodetów. Oni też mieli na głowach wycięte czarnym tuszem symbole. Szeroko, na kilkadziesiąt metrów rozciągnięta tyraliera dłubała w piachu i wybierała na taczki materiał. Piętnaście metrów głębokości docelowej. Na raty, po kawałku. Dłubaliśmy niższy poziom kilkadziesiąt metrów za szczęściarzami, którzy wgryzali się w pierwszy metr. My… dłubaliśmy w ósmym metrze chyba. Chyba, bo z wrażenia miałem trudność z policzeniem wyższych poziomów. Strażnicy chodzą po cichu. Czasem zdzierają skórę szpicrutą, innym razem biorą kogoś na bok i sycą się jego, lub jej ciałem. Korzystają z naszych ciał, kiedy tylko przyjdzie im ochota. Nic nie mówię. Trzymam kilof i dziobię piach, kamienie, korzenie sosen… Klęczę, wypinając pośladki. Biją. Mocno i umiejętnie. Sprawiają ból, który nie przeszkadza w pracy, ale odbiera myśl o proteście. Zmarznięte, nagie ciało odbiera cios podwójnie. Potrójnie. Boli. Szpicruta boli bardziej niż gwałt.

Kopię wytrwale. Bez ustanku, bezmyślnie, bez końca. Jeśli tam, na końcu wykopu jest morze… Mamy w nim utonąć? A może kopiemy sobie grób? Dla nas wszystkich i tych, którzy po nas nadejdą? Próbuję unieść głowę, kiedy wydaje mi się, że nikt nie patrzy.

- Psssst… - szept zdaje się być krzykiem. Rozglądam się z niepokojem. Jakiś… Jakaś łysa baba na mnie psyka i wlepia we mnie oczy jakby chciała mi je przybić do tylnej ściany czaszki. Gdzieś we mnie kiełkuje myśl, że znam ten głos. Że to głos z czasów, kiedy byłem człowiekiem – Musisz żyć! Nie poddawaj się, bez względu na upokorzenia. Schowaj dumę pod wydmę piachu. Kop. Milcz. Czekaj na znak. Musimy coś zrobić z tym… Wiedziałam od początku, że nie wolno dłużej udawać. Musiałam zobaczyć na własne oczy i zorganizować opór. Wsparcie. Rewolucję. Żyj, choćbyś musiał znieść dwa razy tyle. Jesteś mi potrzebny. Oni wykorzystują cię, żebyś zdechł przy robocie. Mnie potrzebny jesteś, żeby nikt i nigdy więcej nie musiał. Pamiętasz? W knajpie nie kłamałam. Chciałam cię lepiej poznać. Udało się. Znam cię teraz na wylot. I wciąż podobasz mi się… Będziesz mój i gwarantuję ci wzajemność. Tylko żyj…

2 komentarze:

  1. Może to pokrętne skojarzenie, ale pomyślałam o przekopywaniu Mierzei Wiślanej.

    OdpowiedzUsuń