Skusić
się dałem, jak ostatni głupiec. Przecież nie miałem w zwyczaju
opuszczać domu, kiedy dzień zaczynał zastanawiać się nad sensem
własnego istnienia i naciągał na głowę gęstą, granatową
pościel zmierzchu. Nie pamiętałem już nawet, jak taki wieczór
wygląda z zewnątrz, bo widywałem go tylko z domowego zacisza
wtedy, gdy ostrożnie zerkałem między grubą, aksamitną zasłoną,
a brzegiem otworu okiennego, starając się sobą zasłonić światło
palące się nad biurkiem. W ogóle nie pozwalałem sobie na
obserwację bezpośrednią, przy otwartym oknie. Nagle (niestety) mam
okazję doświadczyć tego uczucia.
Koleżanka
z pracy zaproponowała, żeby choć raz zrezygnować z utartych
ścieżek i po pracy, zamiast wsiąść do autobusu i pojechać do
domu, wyjść gdzieś – na obiad, pogadać siedząc na ławce w
parku, poznać się w innych, niż biurowe okolicznościach. Nie
wiem, o czym myślałem, ale skusiłem się i teraz pluję sobie w
brodę. Skończony dureń, który wyobrażał sobie, jeden Bóg wie
co. Skusiłem się. Rozmawialiśmy. Było miło. Ciepło i
przyjemnie. Długo rozmawialiśmy. Jakoś tak, jak nigdy w pracy.
Miałem głupie nadzieje, że jutro i później też…
Przegapiliśmy,
kiedy dzień się skończył, bo zamiast patrzeć grzaliśmy swoje
dłonie nawzajem i patrzyliśmy w oczy. Bolało – słodki ciężar
oddechu wpatrzonego w nią. Nigdy wcześniej nie czułem podobnego
uczucia, jakby powietrze we mnie staczało się na dno żołądka i
wypełniało go ciężarem. Oddychałem nerwowo, szybko i chciałem
ją chwycić w ramiona, żeby mi pomogła i wyjęła mnie ponad te
kamienie w których tonąłem. Miałem przeświadczenie, że ona
jedna może mnie wyciągnąć.
A
potem zmierzch znienacka spadł na miasto i trzeba było uciekać.
Wracaliśmy biegiem, wciąż trzymając się za ręce. Wierzyłem, że
się nam uda, że to przecież jeden, jedyny raz, kaprys, odstępstwo
od reguły i byłem gotów obiecać nawet, że nigdy więcej, ale jej
ręka w mojej paliła ogniem, wiedząc, że to kłamstwo. Dopóki nie
znałem miękkości jej dłoni mogłem obiecywać, ale teraz…
Biegliśmy, a mrok gęstniał. Ona biegła na palcach, w ręce
trzymając buty, bo stukały tak, jakby chciały obudzić całe zło
śpiące po kątach zatopionych w jeszcze niedoświadczonym mroku.
Może nas nie znajdą? A może to tylko plotki?
Niestety.
Nie plotki. Łapanki okazały się trudną rzeczywistością. Gęste
tyraliery niemal mechanicznie przesiewały ulice kwartał za
kwartałem i szły niepowstrzymanie, wyławiając wszystkich i nie
słuchając tłumaczeń. Staliśmy, a krąg zaciskał się wokół
nas. Ona pukała rozpaczliwie do drzwi szczelnie zamkniętych, a ktoś
poza nimi klął głośno, żeby poszła wreszcie, bo na mieszkańców
sprowadzi nieszczęście. Płakałem. Nie miałem pomysłu, dokąd
uciekać. Płakałem, gdy ona szarpała się szukając litości, aż
przyszli oni i było już za późno na wszystko.
Z
łapanek nie wracał już nikt. Słuch ginął z chwilą, gdy czarne
łapska spadły na czyjś kark. Trzymali nas pod ścianą, a broń
wycelowana w nasze brzuchy odbierała resztki nadziei. Dołączali
inni. Śmierdzący strachem, jak my. Grupa gęstniała. Ktoś posikał
się w spodnie, inny łkał i zawodził żałośnie. Był i taki, co
usiłował przekupić czarnych biżuterią łapczywie zdzieraną z
ciała żony, ale broń wycisnęła mu powietrze z tłustego kadłuba
i powaliła na kolana. Błyskotki rozpierzchły się po chodniku i
znikły w ciemnościach.
Gdy
tylko grupa urosła wsadzili nas w samochód i wywieźli do jakiegoś
budynku. Każdy przechodził obok weneckiego lustra, za którym stała
komisja. Mogli nas ocalić. Mogli wypuścić, albo skazać na śmierć
w męczarniach. Chyba mnie zignorowali, bo przeszedłem, a tam, gdzie
drzwi, nie pojawiły się ręce, żeby odebrać mi życie.
Przeszedłem i szedłem dalej, pośród mi podobnych. Żywych.
Jeszcze...
Doszliśmy
do zamkniętego pomieszczenia. Ktoś kazał się rozbierać, a
pierwszy oporny stracił zęby i sporo krwi, więc nikt już nie
dyskutował. Zdzieraliśmy z siebie wszystko, nie pomijając
bielizny, aż stanęliśmy nadzy, bez względu na płeć. W takich
chwilach trudno dostrzec atrakcyjność cudzego ciała, bo własne
drży z zimna, upokorzenia i strachu. Drzwi otworzyły się, a za
nimi rzędem stali fryzjerzy. Maszynkami cięli włosy, jak automaty
– do zera. Mężczyźni, czy kobiety, rudzi, czy szpakowaci – bez
różnicy. Leciały na ziemię wąsy i brody, warkocze i dredy.
Zostaliśmy kompletnie pozbawieni owłosienia łącznie z intymnym.
Pierwsza niekiedy w życiu, pospieszna i byle jaka depilacja
pozostawiła traumę w życiorysach obecnych. Płakali już prawie
wszyscy. Wyglądaliśmy, jak golce piaskowe skupione wokół gniazda.
Noc gęstniała, co było czuć nawet w pomieszczeniu bez okien.
Strach gęstniał jeszcze szybciej.
Fachowcy.
Przepchnęli nas dalej. Bronią, żeby pozbawić złudzeń. Nagie,
bezbronne ciała tłoczyły się w drzwiach, za którymi kolejny rząd
oprawców czekał na nas beznamiętnie. Przypominały mi się jakieś
obozowe opowieści z czasów wojny światowej, a aktualna sytuacja
była chyba ich kalką. Ktoś zawył rozpaczliwie, a ja w tym krzyku
rozpoznałem ją. Ona tu była. Zacząłem się rozglądać za
blondynką o miłym uśmiechu i miękkich, kobiecych ruchach… Nikt
tutaj nie umiał się tak ruszać. Nikt się nie uśmiechał –
nawet oprawcy. Nikt nie miał włosów. Bałem się. Pchnięty
bezwzględną ręką zatoczyłem się na stanowisko. Zmuszony, by
klęknąć zrobiłem to, a nade mną coś brzęczało, jak
dentystyczna wiertarka. Najpierw dotknęła głowy, rzeźbiąc w niej
tatuaż skomplikowany i niezrozumiały, by potem powtórzyć go na
pośladku. Czyli przemyślana operacja znakowania stada, a nie chaos
spontanicznie tworzony sprayem na świeżym tynku. Bez ceregieli
zostałem oznakowany i włączony do stada, które miało ten sam
wzór dożywotnio wyszyty na skórze. I liczba. Pięciocyfrowa. Ci,
co płakali, zarażali łzami pozostałych. Kwiczeliśmy jak świnie
prowadzone na rzeź.
W
końcu przepchnęli nas dalej. Każdy w drzwiach dostawał kawałek
szmaty – coś na kształt bardzo krótkiej spódniczki. Okrywaliśmy
się nimi jak tylko się da, czepiając się nadziei, że może już
dość upokorzeń i wróci normalność. Nawet największy twardziel,
w spódnicy zdawał się być kimś więcej, niż łajnem zanurzonym
we własnej, publicznej nagości. Wagony już czekały na nas
ociekając smarami i smrodem poprzedników. Wpychali nas do wagonów,
starając się ustanowić rekord zagęszczenia. Doceniliśmy ciepło
bijące z ciał sąsiadów, gdy okazało się, że trzeba się tłuc
tym wagonem do białego rana. Bez jedzenia i picia, stojąc w tłoku,
w którym ktoś musiał koniecznie opróżnić pęcherz, a nie był w
stanie ani kucnąć, ani się obrócić… Potworność cuchnąca
moczem i nie tylko.
Kiedy
nas wyładowali, a powietrze słone od jodu i cierpkie od sosnowej
żywicy otarło z nas smrody, złapaliśmy oddech. Nie na długo.
Selekcja w miejscu schwytania określiła najwyraźniej naszą
przyszłość, bo straże czytały wytatuowane symbole i przydzielały
łopaty, siekiery, czy taczki. Nikt nie został bez narzędzia.
Szliśmy, każdy niosąc swój przydział. Ktoś cisnął w piach
kilof, ale krótki, kąśliwy strzał w głowę pokazał pozostałym,
że w ślad za narzędziem upadnie ciało… Nikt więcej nie upuścił
swojego brzemienia. Długo szliśmy. Sosnowy las szumiał, a szum
zgęstniał. Morze. Nic innego nie szumi tak wytrwale i
nieskończenie. Byliśmy nad morzem.
Rów
wytyczony został przez geodetów. Oni też mieli na głowach wycięte
czarnym tuszem symbole. Szeroko, na kilkadziesiąt metrów
rozciągnięta tyraliera dłubała w piachu i wybierała na taczki
materiał. Piętnaście metrów głębokości docelowej. Na raty, po
kawałku. Dłubaliśmy niższy poziom kilkadziesiąt metrów za
szczęściarzami, którzy wgryzali się w pierwszy metr. My…
dłubaliśmy w ósmym metrze chyba. Chyba, bo z wrażenia miałem
trudność z policzeniem wyższych poziomów. Strażnicy chodzą po
cichu. Czasem zdzierają skórę szpicrutą, innym razem biorą kogoś
na bok i sycą się jego, lub jej ciałem. Korzystają z naszych
ciał, kiedy tylko przyjdzie im ochota. Nic nie mówię. Trzymam
kilof i dziobię piach, kamienie, korzenie sosen… Klęczę,
wypinając pośladki. Biją. Mocno i umiejętnie. Sprawiają ból,
który nie przeszkadza w pracy, ale odbiera myśl o proteście.
Zmarznięte, nagie ciało odbiera cios podwójnie. Potrójnie. Boli.
Szpicruta boli bardziej niż gwałt.
Kopię
wytrwale. Bez ustanku, bezmyślnie, bez końca. Jeśli tam, na końcu
wykopu jest morze… Mamy w nim utonąć? A może kopiemy sobie grób?
Dla nas wszystkich i tych, którzy po nas nadejdą? Próbuję unieść
głowę, kiedy wydaje mi się, że nikt nie patrzy.
-
Psssst… - szept zdaje się być krzykiem. Rozglądam się z
niepokojem. Jakiś… Jakaś łysa baba na mnie psyka i wlepia we
mnie oczy jakby chciała mi je przybić do tylnej ściany czaszki.
Gdzieś we mnie kiełkuje myśl, że znam ten głos. Że to głos z
czasów, kiedy byłem człowiekiem – Musisz żyć! Nie poddawaj
się, bez względu na upokorzenia. Schowaj dumę pod wydmę piachu.
Kop. Milcz. Czekaj na znak. Musimy coś zrobić z tym… Wiedziałam
od początku, że nie wolno dłużej udawać. Musiałam zobaczyć na
własne oczy i zorganizować opór. Wsparcie. Rewolucję. Żyj,
choćbyś musiał znieść dwa razy tyle. Jesteś mi potrzebny. Oni
wykorzystują cię, żebyś zdechł przy robocie. Mnie potrzebny
jesteś, żeby nikt i nigdy więcej nie musiał. Pamiętasz? W
knajpie nie kłamałam. Chciałam cię lepiej poznać. Udało się.
Znam cię teraz na wylot. I wciąż podobasz mi się… Będziesz
mój i gwarantuję ci wzajemność. Tylko żyj…
Może to pokrętne skojarzenie, ale pomyślałam o przekopywaniu Mierzei Wiślanej.
OdpowiedzUsuńalbo kanału sueskiego.
Usuń