Z
mozołem. Przepisuję. W kurczowo zaciśniętej dłoni trzymam
długopis. Nie pierwszy i nie ostatni. Przepisuję księgę życia.
Tak, tę nieistniejącą, który każdy chce znać aż do puenty. Cóż
to jednak za puenta, kiedy można ją odgadnąć, podobnie jak
prolog. Każdy rodzi się i umiera. Nawet ten, co czytać nie potrafi
i pisania się zaprze po trzykroć, bez względu na wokalne talenty
koguta.
Przepisuję
nieistniejącą księgę, różniącą się od innych jedynie
imieniem bohatera. Moja będzie inna? Nie sądzę. Mozolę się i
czasami pomagać sobie muszę językiem, albo padam na świeżo
zapisane karty i czołem przepacam dopiero co nagryzmolone słowa.
Słowa, co definiują minione chwile podszyte obłudą. Moim o mnie
mniemaniem. Szyję z tych słów wielkie oszustwo, bo prawda byłaby
jeszcze gorsza. Żyję. Bezzasadnie. Wprowadzam pierwiastek
przeludnienia w drżenie i niepokój. Dostarczam trosk kolejnym
rządom nie mającym pojęcia, jak mnie wykorzystać, albo
zutylizować tak, żeby nie podniósł się masowy lament maluczkich.
Podobnych do mnie szwenda się wokół całkiem spory bezlik. Może
nawet wszyscy poza kastą wybranych należą do wyklętego kręgu
nadmiarowców.
Śmierć
w ciemności stanowiłaby jakieś zakończenie epizodu ze mną w
roli… głównej (?). Nie jestem aż takim pyszałkiem, by
uzurpować. Podejrzewam jednak, że zwłoki w ciemności gotowe stać
się katalizatorem, który sprawi to, co sprawia że wiejski burek
pobudzony nocą dowolną heroiną potrafi rozśpiewać wszystkie psy
we wsi, a może i w sąsiedniej. W taką noc lepiej nie kusić losu.
Nawet wilk zastrzyże uszami i podkulając ogon zmyka daleko, żeby
nie stać się pośmiewiskiem.
Przepisuję
księgę, każda ze stron przeżyta już wielokrotnie. Spłowiała,
wymemłana, zużyta. Kicz po prostu. Pomiędzy dwa pewne zdarzenia
wieńczące dzieło wkładam inne. Staram się. Wybieram te mniej
oczywiste. Pokonuję progi dylematów. Rosnąć, bądź nie, uczyć
się grzeszyć, kochać, taplać w nudzie lub rozpuście, zmieniać
płeć, albo wyznanie – nieważne. Wszystko już było. Ćwiczone
przez większych i całkiem malutkich.
A
jednak piszę. Każdego dnia i każdej godziny. Natężam się.
Zaciskam. Udaję, że zmęczenia nie ma i nigdy nie było. Piszę
klnąc odciski na dłoniach, pogodę, pstry los, denominację,
dewocję i dygresje poetyckie, a nawet lichawy krzew chińskiej róży
rosnący w ogrodzie sąsiada. W mojej księdze jest jeszcze trochę
miejsca na rzeczy niestworzone, jednak któż miałby je popełnić?
Ja? Moja księga, więc mam naturalne predyspozycje – wypadałoby
wziąć w dłonie nić i powędrować w nieznane. Zerkam do tyłu.
Niepotrzebnie. Okropnie wiele zbędnych czynności wykonuję. Z tyłu,
jak to z tyłu. Nić wije się aż pępowinę uchwyci boskość
interludium. Wielkie wejście z wielkim wrzaskiem. Może w przód
trzeba patrzeć? Tył jest przyjemnie ciepły, miejscami gorący.
Przód tonie w zimnej, rozkładającej się materii. Szczęściem
wciąż jest z przodu i mogę udawać, że odgrodzę się od finału
jakimś rozwinięciem, które pozwoli mi odfrunąć z planszy nim
moja księga się zamknie. Przesiąść się? Do cudzej? Podróż z
przesiadką zwykle spotyka się z grymasem.
Skoro już raz zostało napisane, to po co przepisywać? Można powielić innym sposobem...
OdpowiedzUsuńkażdy powiela. i każdy myśli, że innym sposobem.
UsuńO, filozoficznie podsumowałeś!
Usuńprzysłowie mówi, że pod słońcem nic nowego. ale każdy próbuje.
Usuń