Puste
ulice zanosiły się echem deszczu naśladującego wiatr. Pośród
nielicznych powiewów deszcz padał wytrwale w kroplach zbyt
drobnych, żeby je pić wprost z nieba, lecz wystarczająco gęsty,
żeby przyciemnić kolor tynków wszystkich elewacji w zasięgu
wzroku. Tramwaj przemknął po strunach torowiska z jękiem mokrych
szyn. W wypolerowanych marmurach, jakimi obłożony został kolejny
urząd do spraw niezwykłej wagi i społecznej odpowiedzialności za
los zapomnianych odbijały się światła przejeżdżających
samochodów, a strumyczki spływającej wilgoci rozmazywały kolory
snując nieprawdziwe opowieści o chwilowych, złudnych barwach. Na
pokruszonych ze staroci płytach chodnikowych porozsiadały się
nieliczne prostokąty świateł, jakby sąsiedzi na plaży
porozkładali koce, by oddać się rozkoszom słonecznych kąpieli.
Noc
zajęczała szlochem karetki, za którą w nieznane ruszyły dwa wozy
straży pożarnej jątrząc ciemność ostrymi, nie dającymi zasnąć
sygnałami nawołującymi o więcej miejsca na jezdniach, bo przecież
do pożaru tak pędzą. W taki deszcz? Mnóstwo go – wystarczyło,
by buty opiły się po krawędzie języków i schną przytulone do
żeberek kaloryfera. Wdycham wiosenną już wilgoć, chociaż
kalendarz gani mnie, że to środek zimy. Wiatr telepie czymś, co
nie zostało zbyt dobrze zamocowane. Blacha? Płachta materiału
oderwana brzegiem od ramy billboardu? Uprowadzony niecnie przez wiatr
parasol chwytający się kolczastego drutu na szczycie muru
dzielącego świat na zewnątrz i wewnątrz? Nie wiem. Mrok dusi
obrazy. Mogę tylko wyobrazić sobie, że wiszące nad jezdniami
światła kołyszą się jak pijane i zerkają bramom w trzewia,
zamiast skupiać się na granitowych kościach jezdni. Samochody
parskają i duszą się od dostatku wody wypełniającej szczelnie
fugi między kostkami i każdy inny ubytek w kocich łbach.
Widzę
nic, siedząc w oświetlonym pokoju. Mrok za oknem stężał i stał
się nieprzeźroczysty. Gdzieś, tam, trwa życie. Ktoś je kolację,
kto inny palcami na skórze pisze swoją samotność i czeka na spazm
pełen wspomnień, lub nadziei. Ktoś czyta listy, może książkę.
Muzyka. Bo przecież bez niej ciężko, chyba że telewizor zagłusza
i absorbuje zmysły. Obce, nieznane miasto za oknem. Ponoć jest tam,
chociaż nocami nie jest to oczywiste. Wymyślam mieszkania pełne
starych, dobrych nieznajomych, ale ja już tak mam od dawna. Że
wymyślam. Najczęściej to, czego nie ma i być nie może. Bo tak
prościej i mniej boli, kiedy znów się nie wydarzy.
Cisza
ciągnie mnie za uszy, jak chłopcy w pierwszych klasach ciągną
dziewczynki nieumiejętnie starając się im zaimponować.
Porozmawiałbym z nią. Albo choć posłuchał. Kapryszę jak chore
dziecko, aż wiatr rozgwizdał się na dobre. Długie, proste ulice
objęte szpalerami karnie stojących kamienic pozwalają mu rozpędzić
się. A potem wpada w szczeliny, w zakamarki, w dziurki od klucza i
oczy niedokładnie zamknięte i gna przed sobą wszystko, co unieść
zdoła. Może przywieje zeszłoroczne liście, których zima nie
pożarła? Pewnie tak. I noski klonowe, bo one chętnie podróżują
oddając się obłędnemu tańcowi, jakby jutra być już nie miało
wcale, więc do utraty tchu, by poronić, upuścić nasienie na
zatracenie, bądź ku życiu, które gościnnym w mieście nie jest.
Podróżują worki foliowe niczym Zeppeliny niosące złe wieści, że
znów wojna nastała i trzeba kryć się i okruchom chleba oddać
szacunek zbierając w kułak każdy, nawet ten, który świeżością
grzeszyć przestał dawno.
Dobrze,
że otworzyłem okno. Z tym wiatrem i mrokiem czuję się mniej
opuszczony. Czuję życie, które niknie, gdy zamknę się w cieniu
kołdry na poduszce spuchniętej od marzeń, których nie zrealizuję.
Na cóż mi martwe marzenia? Chłodno. Zbyt chłodno, żebym mógł z
nocą flirtować do rana. Chciałem powiedzieć ci dobranoc. Żeby
posłuchać, jak minął dzień i co szepczesz twojej poduszce, gdy
wreszcie można pozwolić rozkwitnąć niedyskrecjom. W taką
pochmurną noc pełną wilgoci nie podsłucha żadna niegodziwość
twoich słów. Samochody rozjeżdżają się ukradkiem po krzyżowkach
i nie żegnając się wcale umierają przy krawężnikach dysząc
resztkami ciepła w tę noc. Pomarańczowe światła sygnalizacji
pospiesznie mrugają, jakby bały się rozpłakać i trzepoczą
powiekami, żeby łzy utrzymać w sobie i nie pozwolić im na skok w głodny nurt asfaltowej drogi.
Miałem
powiedzieć ci, że mogliśmy dziś stać gdzieś podtrzymując
rękami niebo i podglądać noc. Mogliśmy dać się rozebrać
deszczowi, żeby wylizał z nas niepokoje. Ogrzać się nawzajem
oddechem wtulonym między obojczyk, a ucho. Mogliśmy… Być… Po
prostu.
To wszystko można zrobić później...
OdpowiedzUsuńmożna też nigdy nie zrobić, jeśli się będzie tylko czekać.
Usuńhmmm... a taki ślimak... został stworzony do życia w skorupie i nawet nie może podskoczyć.
Usuńinna skala i możliwości. to raczej dobrze, że życie jest rozmaite - inaczej byłoby nudno.
UsuńCzłowiek też... nie ma wpływu, chociaż myśli że ma. Może jedynie wybrać, poddanie lekowi (bo tak prościej i mniej boli) bądź otwarcie połączone z zaufaniem, że jest tak jak ma być i że tak jest dobrze.
Usuńzdaje mi się, że straciłem wątek. zgubiłem się w dialogu. i nie wiem, o co chodzi.
Usuńha ha ha... racja... ten dialog średnio nam wyszedł ;)))
Usuńśrednio, to grube nadużycie - w ogóle nie wyszedł.
Usuń