Wczorajszego popołudnia kos usiadł
nieskromnie na szczytowym gzymsie dachu i wytrwale udawał miniaturowego
pingwina. Gardził śpiewem, czy beztroskim lotem. Stał i kręcąc główką
poszukiwał atencji. Najwyraźniej mój zachwyt był zbyt mizerny, bo odfrunął. A
kiedy pojawił się dzisiaj, wybrał inny dach i udawał, że to wcale nie był on.
Siadł, rozpostarł ogon niczym głuszec i zaczął śpiewać nie czekając na
zaproszenie. Zwabione pieśnią przyleciały najmarniej trzy inne, żeby posłuchać, bo gadane miał
niewątpliwie. Nawet deszcz nie ośmielił się padać, kiedy śpiewał, a kosica…
kosówka… koszałka… no… samica kosa, znosząca dotąd jakieś paproszki na budowę
gniazda, aż przysiadła na balustradzie tarasu i bezwstydnie popuściła z
zachwytu. Nic to – przyjdzie deszcz, to umyje.
Deszcz na szczęście zmywa tę..... prozę :-)
OdpowiedzUsuńi stało się - pranie i płukanie. nocą.
Usuń