Na palcach nosiłaś obrączki. Siedemnaście. Wiem, bo policzyłem, kiedy
zajęta byłaś czymś, co angażowało twoje zmysły i zapomniałaś… pozwoliłaś sobie
na chwilę beztroski, a palce złożyłaś w mojej dłoni, żebym je zagrzał, lecz
broń Boże więcej. Dotykałem opuszków, kostek, mierzwiłem nieistniejące włoski, wodziłem
wskazującym palcem po błękitnych żyłach wiodących z zaścianków ciała ku
metropolii – sercu, lecz najwyraźniej nie miałem wystarczającej siły, żeby
dotrzeć aż do centrum.
Dłonie miałaś brzydkie. Gryzłaś paznokcie – nie z głodu, lecz z obawy, a
przestraszyć potrafił cię każdy drobiazg, który nagle zawitał w okolicy twoich
zmysłów. Przytulałem palce do własnych policzków, licząc, że ich ciepło,
szorstkość wiecznie odradzającego się zarostu pozwoli zapomnieć o niepokojach,
ale ty tkwiłaś we własnych strachach po same uszy i na nic zdały się moje
mniemania.
Widziałem pierścienie-chryzantemy, na chwałę dawno odeszłych kobiet,
widziałem obrączki-obietnice złamane, nim zdążyły pokryć się kurzem historii,
albo te, pochopne, beznadziejne, wulgarne, lecz mimo to noszone na palcach,
jakby one były muzealną gablotą, mającą pamiętać o wszystkich, którym się
zdawało. Nawet o tym podpitym wujaszku, co na jarmarcznym straganie kupił za
grosz pierścionek z niebieskim oczkiem, tańszy od precla parującego ciepłem
pulchnej córki piekarza.
W pamięci i na dłoni dźwigałaś wspomnienia każdego mężczyzny, który miał
odwagę zbliżyć się, mijając granicę obojętności. Były jeszcze bransolety, o
których mówić nie chciałaś, chociaż było ich niemal tyle, co pierścieni. Insynuowałem,
że to pokłosie kobiet, jakie zdarzyły się tobie, ale nie śmiałem pytać. Są sprawy,
o jakie nikt rozsądny nie zapyta, woląc poczekać na szczerość i otwartość, gdy
nadejdzie czas.
A czas nadszedł, lecz nie całkiem tak, jak sobie wymyśliłem. Zadzwoniłaś,
budząc mnie ze snów pełnych niespełnień. Pojechałem. Zbierałem z wilgotnego od
zagranicznych wódek stołu kolczyki, telefony, ciebie wreszcie. Zabrałaś sama
włosy rozsypane jak bierki do nowego rozdania, przepasałaś się torebką, która dziewictwo
straciła równie dawno jak ty. Może nawet stanowiła swoiste memento, bo
zabierałaś ją zawsze, gdy uznałaś, że kieliszek czegoś więcej niż niewinność
pomoże wieczorowi dotrwać nocy, a może nawet poranka?
Przyjechałem, zbyt ubogi w kieszenie i mięśnie za wiotkie na twoją uległość
nieświadomą, ale wspomagany przekleństwami otoczenia zdołałem przenieść twój życiorys z
obcej knajpy na kanapę mojego samochodu.
- Nie! – krzyczałaś – Tylko nie do domu! Weź mnie do innej knajpy, do
siebie, na plażę, albo w doliny między zapomniane szczyty.
Kiwałem głową uważając, żeby nie zaginąć w pomarańczowych światłach
śródnocnej sygnalizacji. Chciałem okazać się wartym zaufania, jednak nie umiałem
wymyślić nic oryginalnego. Zawiozłem cię do siebie. Do łóżka, z którego wyciągnęłaś
mnie w noc, żebym uratował resztki pamięci. Pod kołdrą zapewne kłębiły się
wciąż moje samotności, ale nie przeszkadzało to wcale, byś zawinęła się w
kołdrę i wsunęła jej rożek w usta. Mruczałaś coś zuchwałego, gdy zdejmowałem
ci buty, ale nie zrozumiałem. Usiadłem w fotelu i słuchałem jak śpisz.
Patrzyłem, jak przytulasz się sama do siebie i szukasz czegoś, kogoś…
Policzyłem obrączki, bo świt był odległy, policzyłem bransolety, tatuaże i…
ech… nie wiedziałem, czy jest tam miejsce dla mnie, ale zadzwoniłaś właśnie po
mnie. Nie po darczyńców od pierścieni, nie po niewiasty od bransolet, nie do tajemnic
zawartych w kolczykach, czy rytych w skórze symbolach. Do mnie. A teraz śpisz i
uśmiechasz się bardzo odważnie. Patrzę, siedząc naprzeciw, bo łóżko mam tylko
jedno, a dziś bardziej potrzebne jest tobie. Kupić większe? Żebyśmy zmieścili
się razem? Zapytam, choć boję się – masz na palcach siedemnaście pierścieni… A może kupić bez pytania? Przecież nigdy nie odmówię ci noclegu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz