Była irytująco piękna. Wszystkiego
mogłem jej odmówić, z wyjątkiem urody. Stała w słońcu, w płaszczu, z papierosem
w ustach, wypuszczając kłęby dymu z pomalowanych czerwoną pomadką ust w niebo,
jakby wysyłała sygnał wołania o pomoc, o wsparcie klanu mieszkającego tuż za
górami. Jesionka, to chyba właściwe słowo. W kolorze spalonej słońcem słomy,
zapięta na wysokości biustu i talii, dołem szarpana subtelną zuchwałością wiatru nie
mogącego zdecydować się, w którą stronę pognać.
Patrzyłem w jej twarz nieobecną, zamkniętą
dla emocji, w oczy szukające pośród okien błysku wzajemności, a chociaż nigdzie
nie zajaśniała odpowiedź ugięła jedną z nóg i skrzyżowała stopy w pantoflach na
niskim, wygodnym obcasie.
- Nieznośna!
Doskonale wiedziała, że żaden
hipotetyczny obserwator nie jest w stanie powstrzymać spazmu. Spódnica, krótsza
od płaszcza poderwana wiatrem stworzyła iluzję, a ja, jak nastolatek pogrążyłem
się w głębinach jej kobiecości. Dojrzałej, wyrafinowanej i pełnej niedomówień.
Czy oblizywała wargi, czy pocierała płatek ucha opuszkiem palca, by zapleść za
nim niesforny, kunsztownie zaprogramowany figiel kosmyka włosów – zawsze
zatrzymywała się o ćwierć kroku przed wulgarnością. Zawsze! Chyba, że z
premedytacją chciała przekroczyć granice i doprowadzić widza do amoku.
Kochałem ją i nienawidziłem naraz. A
ona, nawet jeśli nie miała świadomości, że istnieję gdzieś na wysokiej orbicie,
potrafiła ugodzić mnie celniej, niż sam bym to uczynił. Teraz stała w niedoskonałym
prostokącie słońca sięgającego skrzyżowania między murszejącymi kamienicami i
wprasowywała niedopałek ze śladami szminki w bezwzględność granitowych kostek.
Jej kolano zogniskowało mój wzrok, gdy mieliła leniwe elipsy stojąc pośrodku
niczego. Żaden samochód nie śmiał nadjechać i zakłócić chwili, żaden widz
postronny nie przebiegł w cień oficyny, żadne dziecko nie zakwiliło z otchłani
głębokiego wózka. Tylko mi spierzchły wargi i wataha wygłodniałych mrówek
biegała po nich, jak oszalała.
Patrzyłem na jej twarz piękno-brzydką.
Na figurę, za którą celebrytki dałyby się pokroić nie raz, a dziesięciokrotnie.
Nawet jej cień kładł się na zdewastowanej ulicy z wdziękiem, o jaki trudno podejrzewać
prześmiewcę, zajmującego się zazwyczaj parodiowaniem wielkości jednostek. I nie
mówię tego bezpodstawnie, bo szorstkowłosy jamnik, któremu udało się umknąć
spod oka nieszczęśliwego właściciela usiłował pieścić cień pięknej pani, nie
licząc na zauważenie, a wobec oczywistej ignorancji ułożył się i merdał
wznosząc małe, siwe obłoczki kurzu, rozpływające się, zanim pośród nich
zakwitło wyznanie rodem z komiksowej chmurki.
Moja prywatna Temida oszalała i
właśnie składała papiery rozwodowe, wypowiedzenie w trybie natychmiastowym,
dokładając anatemę i wszelkie klątwy, jakich pijany bosman by się nie
powstydził. Miałem zamęt w oczach i duszy, a ona przecież… zaledwie stała. Bóg
raczy wiedzieć, co wydarzyłoby się, gdyby choć drgnęła. Ubóstwiać, czy
przekląć? Zaczepić, czy wiać, z podkulonym ogonem? Temida cisnęła szalami wagi
o samo dno mojego sumienia i poszła precz. Pośród uczuć stawała się bezradna
jak niemowlę. Od lat molestowała mnie, żebym spozycjonował uczucia, żebym
przeprowadził gradację widzeń, wyznaczył minima i zbudował szkielet idealnych
osi, po jakich mogłaby płynnie poruszać się, udzielając bezapelacyjnych
wskazówek.
A ja… zwyczajnie nie wiem, bo chociaż
stoi w słońcu, to nie wiem nadal, czy jest blondynką, czy rudzielcem, czy jej
cień przerasta oryginał, czy potęguje skromność postury wyżła. Poły prochowca
łopotały dyskretnie, nie uchylając ani rąbka, pani pogrążona w rajskich
przyszłościach stała pomiędzy mną a wszechświatem. Rozgląda się, duma nad
czymś, o co nie mam prawa zapytać, bo gdybym to zrobił, stałbym się skończonym
gburem niegodnym spodni.
Stoi… Po prostu. I nic nie mogę,
chociaż nosi mnie, żebym zerwał pęta cywilizacji i doskoczył, żebrząc o
zauważenie.
Kiedyś… gdy nie nasiąkłem jeszcze
dekalogiem zakazów, konieczności i grzechów główniejszych od głównych – podszedłbym.
Dzisiaj – przepełnia mnie strach. A ona stoi tak na tym skrzyżowaniu pierwszy
raz w życiu i jest bezradna, bo nikt nie ma śmiałości pomóc. Demony we mnie
chichoczą i drażnią kłębełki słuchu:
- KIEDYŚ, to byli mężczyźni. Obecnie trzeba
im wszystkim przypisać stopień niższy, pośredni, albo od razu szukać w ujemnych
rozmiarach!
Wzrok zmętniał mi całkiem, powietrze
rozrzedniało niemal do próżni. Zgryzione wargi oddały słodycz krwi. Oniemiały,
ogłupiały, senny, bezradny wobec NIEJ – stałem, bo nie potrafiłem się
przewrócić i zniknąć z pułapu na jakim oscylowało jej zauważenie.
- Śmiałem? Tak!, ale przyznać się do
podobnej perwersji nie było łatwo. Zanim ubrałem w zrozumiałe słowa własne
myśli - posłyszałem kątem ucha stakaniety twardych podkówek.
Poszła. Bez imienia, bez zaproszenia,
bez słowa. A mogłem… wszystko.
..ach ci meżczyźni .. cieszę się ogromnie i jestem szczęśliwa, że nie zazdroszczę kobietom ich figur, tudzież innych rzeczy ;))
OdpowiedzUsuń- pozdrawiam Cię serdecznie :)
wzajemnie. moje radości (na razie) ukryję pod poszewką nie do końca prawdziwej skromności.
Usuń.. świetnie, więc sądzę, iż każdy jest zadowolony (szczęśliwy) na swój sposób? :))
OdpowiedzUsuńtym lepiej dla wszystkich - zadowolenie jest ważne, łatwiej żyć w szczęściu niż niedostatku pozytywnych emocji.
UsuńWychodzi na to, że "chcieć" to "móc".
OdpowiedzUsuńdopóki się nie spróbuje - wszystko jest niemożliwe
UsuńIleż to razy paraliżuje nas niemożność, nieśmiałość, niewiara... a szkoda!
OdpowiedzUsuńa mawiają, że lepiej żałować za popełnione czyny, niż żałować, że się nic nie zrobiło.
UsuńTeż tak uważam!
UsuńTo było jakoś tak: lepiej żałować, że się zgrzeszyło, niż żałować, że nie skorzystaliśmy z okazji...
otóż!
Usuń