poniedziałek, 28 czerwca 2021

Nowoczesny facet.

 

Była irytująco piękna. Wszystkiego mogłem jej odmówić, z wyjątkiem urody. Stała w słońcu, w płaszczu, z papierosem w ustach, wypuszczając kłęby dymu z pomalowanych czerwoną pomadką ust w niebo, jakby wysyłała sygnał wołania o pomoc, o wsparcie klanu mieszkającego tuż za górami. Jesionka, to chyba właściwe słowo. W kolorze spalonej słońcem słomy, zapięta na wysokości biustu i talii, dołem szarpana subtelną zuchwałością wiatru nie mogącego zdecydować się, w którą stronę pognać.

 

Patrzyłem w jej twarz nieobecną, zamkniętą dla emocji, w oczy szukające pośród okien błysku wzajemności, a chociaż nigdzie nie zajaśniała odpowiedź ugięła jedną z nóg i skrzyżowała stopy w pantoflach na niskim, wygodnym obcasie.

 

- Nieznośna!

 

Doskonale wiedziała, że żaden hipotetyczny obserwator nie jest w stanie powstrzymać spazmu. Spódnica, krótsza od płaszcza poderwana wiatrem stworzyła iluzję, a ja, jak nastolatek pogrążyłem się w głębinach jej kobiecości. Dojrzałej, wyrafinowanej i pełnej niedomówień. Czy oblizywała wargi, czy pocierała płatek ucha opuszkiem palca, by zapleść za nim niesforny, kunsztownie zaprogramowany figiel kosmyka włosów – zawsze zatrzymywała się o ćwierć kroku przed wulgarnością. Zawsze! Chyba, że z premedytacją chciała przekroczyć granice i doprowadzić widza do amoku.

 

Kochałem ją i nienawidziłem naraz. A ona, nawet jeśli nie miała świadomości, że istnieję gdzieś na wysokiej orbicie, potrafiła ugodzić mnie celniej, niż sam bym to uczynił. Teraz stała w niedoskonałym prostokącie słońca sięgającego skrzyżowania między murszejącymi kamienicami i wprasowywała niedopałek ze śladami szminki w bezwzględność granitowych kostek. Jej kolano zogniskowało mój wzrok, gdy mieliła leniwe elipsy stojąc pośrodku niczego. Żaden samochód nie śmiał nadjechać i zakłócić chwili, żaden widz postronny nie przebiegł w cień oficyny, żadne dziecko nie zakwiliło z otchłani głębokiego wózka. Tylko mi spierzchły wargi i wataha wygłodniałych mrówek biegała po nich, jak oszalała.

 

Patrzyłem na jej twarz piękno-brzydką. Na figurę, za którą celebrytki dałyby się pokroić nie raz, a dziesięciokrotnie. Nawet jej cień kładł się na zdewastowanej ulicy z wdziękiem, o jaki trudno podejrzewać prześmiewcę, zajmującego się zazwyczaj parodiowaniem wielkości jednostek. I nie mówię tego bezpodstawnie, bo szorstkowłosy jamnik, któremu udało się umknąć spod oka nieszczęśliwego właściciela usiłował pieścić cień pięknej pani, nie licząc na zauważenie, a wobec oczywistej ignorancji ułożył się i merdał wznosząc małe, siwe obłoczki kurzu, rozpływające się, zanim pośród nich zakwitło wyznanie rodem z komiksowej chmurki.

 

Moja prywatna Temida oszalała i właśnie składała papiery rozwodowe, wypowiedzenie w trybie natychmiastowym, dokładając anatemę i wszelkie klątwy, jakich pijany bosman by się nie powstydził. Miałem zamęt w oczach i duszy, a ona przecież… zaledwie stała. Bóg raczy wiedzieć, co wydarzyłoby się, gdyby choć drgnęła. Ubóstwiać, czy przekląć? Zaczepić, czy wiać, z podkulonym ogonem? Temida cisnęła szalami wagi o samo dno mojego sumienia i poszła precz. Pośród uczuć stawała się bezradna jak niemowlę. Od lat molestowała mnie, żebym spozycjonował uczucia, żebym przeprowadził gradację widzeń, wyznaczył minima i zbudował szkielet idealnych osi, po jakich mogłaby płynnie poruszać się, udzielając bezapelacyjnych wskazówek.

 

A ja… zwyczajnie nie wiem, bo chociaż stoi w słońcu, to nie wiem nadal, czy jest blondynką, czy rudzielcem, czy jej cień przerasta oryginał, czy potęguje skromność postury wyżła. Poły prochowca łopotały dyskretnie, nie uchylając ani rąbka, pani pogrążona w rajskich przyszłościach stała pomiędzy mną a wszechświatem. Rozgląda się, duma nad czymś, o co nie mam prawa zapytać, bo gdybym to zrobił, stałbym się skończonym gburem niegodnym spodni.

 

Stoi… Po prostu. I nic nie mogę, chociaż nosi mnie, żebym zerwał pęta cywilizacji i doskoczył, żebrząc o zauważenie.

 

Kiedyś… gdy nie nasiąkłem jeszcze dekalogiem zakazów, konieczności i grzechów główniejszych od głównych – podszedłbym. Dzisiaj – przepełnia mnie strach. A ona stoi tak na tym skrzyżowaniu pierwszy raz w życiu i jest bezradna, bo nikt nie ma śmiałości pomóc. Demony we mnie chichoczą i drażnią kłębełki słuchu:

 

- KIEDYŚ, to byli mężczyźni. Obecnie trzeba im wszystkim przypisać stopień niższy, pośredni, albo od razu szukać w ujemnych rozmiarach!

 

Wzrok zmętniał mi całkiem, powietrze rozrzedniało niemal do próżni. Zgryzione wargi oddały słodycz krwi. Oniemiały, ogłupiały, senny, bezradny wobec NIEJ – stałem, bo nie potrafiłem się przewrócić i zniknąć z pułapu na jakim oscylowało jej zauważenie.

 

- Śmiałem? Tak!, ale przyznać się do podobnej perwersji nie było łatwo. Zanim ubrałem w zrozumiałe słowa własne myśli - posłyszałem kątem ucha stakaniety twardych podkówek.

 

Poszła. Bez imienia, bez zaproszenia, bez słowa. A mogłem… wszystko.

10 komentarzy:

  1. ..ach ci meżczyźni .. cieszę się ogromnie i jestem szczęśliwa, że nie zazdroszczę kobietom ich figur, tudzież innych rzeczy ;))

    - pozdrawiam Cię serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wzajemnie. moje radości (na razie) ukryję pod poszewką nie do końca prawdziwej skromności.

      Usuń
  2. .. świetnie, więc sądzę, iż każdy jest zadowolony (szczęśliwy) na swój sposób? :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tym lepiej dla wszystkich - zadowolenie jest ważne, łatwiej żyć w szczęściu niż niedostatku pozytywnych emocji.

      Usuń
  3. Wychodzi na to, że "chcieć" to "móc".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dopóki się nie spróbuje - wszystko jest niemożliwe

      Usuń
  4. Ileż to razy paraliżuje nas niemożność, nieśmiałość, niewiara... a szkoda!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a mawiają, że lepiej żałować za popełnione czyny, niż żałować, że się nic nie zrobiło.

      Usuń
    2. Też tak uważam!
      To było jakoś tak: lepiej żałować, że się zgrzeszyło, niż żałować, że nie skorzystaliśmy z okazji...

      Usuń