Nadciąga noc. Być może ostatnia.
Gdzieś spoza zasięgu wzroku nadciąga kometa otoczona ławicą pomniejszych
śmieci. Śmiertelnie ważkich okruchów pełnych metalowych igieł i kamiennych
ostrzy. Pędzi ta wataha z przerażającą prędkością, niepomna własnej masy i
oporu, jaki stawi atmosfera. Szał kamikadze odurzonego czymś, co wzbudza
euforię i daje władzę nad strachem.
Noc nie jest już domniemaniem. Słońce
zamyka złote oko i pogrąża się w niebycie na długie godziny, które dla mnie będą
ostatnimi. Czy to bardzo źle umierać w mroku? Czy godniej jest odejść w blasku
gwiazdy? Upić się, czy powiesić na gałęzi rodzinnej lipy zasadzonej przed
trzystu laty romantycznym uniesieniem przodka, któremu tak bardzo miał się udać
pierworodny, że Bóg z zawiści zesłał na Ziemię broń ostatecznej zagłady? Dzień
sądu minął. Nadchodzi noc wyroku. A pośród chaosu - ja. Bezradny, jak niemowlę.
Bez pomysłu, dokąd uciec, by zachować skórzane wdzianko na wapiennym
szkielecie i drżenie zakończeń nerwowych pośród galarety mózgu.
Powietrze gęstniało i matowiało,
stawało się półprzejrzyste, potem całkiem nieprzeniknione. Wysoko, tam, gdzie
zazwyczaj biesiadował księżyc dziś szalała horda ognistych demonów. Wyły
opętańczo, kręciły się wokół rudych, ognistych kit i rzucały się w dół na łeb
na szyję. Na stracenie. Własne i moje. Stałem boso w wilgotnej ziemi i czułem
potworną siłę uderzeń. Odległych szczęśliwie, ale wyczuwalnych zdecydowanie
lepiej, niż łoskot kół pociągu przejeżdżającego po rozstrojonych rozjazdach.
Wstały mi włosy na łydkach, a po udach zbiegł ku ziemi strumień mojego strachu.
Złoty deszcz. Ostatnia, nie całkiem świadoma linia oporu.
Nad głową niebo oszalało z bólu.
Poparzone chmury uciekały, tłoczyły się, wpadały z impetem na siebie, a
gorejące pociski ganiały je w te i na zad. Mimo lęku widziałem, że chmara
podzieliła się na kilkadziesiąt stad wiedzionych setnikami, a Wielkie Zło
dopiero miało nadejść, kiedy już ogary spacyfikują atmosferę. Kometa pulsowała
złotymi żyłami, wlepiała krwiste oczy kraterów we mnie i odbierała nadzieję.
Żadne słowo nie było w stanie dodać mi otuchy. Przyszedł czas. Ostateczny.
Gdybym miał skrzydła pofrunąłbym do
gwiazd. Beznadziejnie, bo nawet wytrawnym ptakom nie udaje się dotrzeć wyżej,
niż górskie szczyty. Ale próbowałbym. I próbuję, choć oczy zalewają mi łzy
pełne potu. Macham ramionami, jak szaleniec, jednak ciało nie wznosi się.
Wypróżniam się w konwulsjach, ale ramiona nie potrafią unieść bezwładności odchudzonego
raptownie organizmu. Kometa gwiżdże pogardliwie i jej ślepia hipnotyzują mnie
do paraliżu. Przestaję machać łapkami. To koniec. Z nieskończoności spada mi na
głowę gorący okruch niwecząc boski trud poczęcia. Nim krzyknę staję się
zapomnianą historią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz