O
poranku na ulice wypełzły osobniki od wielu lat przygotowywane na wielki głód i
wstydliwie chowając głowy pod kapturami ciężkich kurtek wabiły postronny wzrok bladymi
stopami wetkniętymi (najwyraźniej z pośpiechu) w letnie sandałki. Nadymałem się
jak umiałem, bardziej niż rozdymka tygrysia, jednak doskonałość kuli daleką mi
została, gdy z zewsząd dostatek dyskretnie sugerował moją błahość. Szczęściem
lato przyszło zaledwie dwie, czy trzy godziny później, skracając tuszę, sukienki i
rękawy. Nawet kosy zrudziały i zamiast czernią, mienią się w odcieniach naturalnego
zamszu. Z sosnowej gałęzi, nieodległej balkonowym trzewiom dobiega rozpaczliwe
wołanie o pomoc – to wróbla rodzina żebrze o strawę dla drobiazgu (szyderca
zauważy natychmiast, że słowo „drobiazg” w przypadku wróbli jest niewyszukany,
a „narybek”, czy „plankton”, to już lekka przesada w odniesieniu do
opierzających się piskląt). Robinia włochata, szczeciniasta wabi naręczami
kwiatów zebranych w kiście, jednak nos w panice szykuje ciało d odwrotu. I
teraz już nie wiem, czy to gatunkowa przypadłość, czy drzewo nażarło się
padliny i potrafi skusić jedynie bardzo wyrafinowane jednostki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz