Kradłem. Łup pachniał tak, że
ociekałem pożądaniem, ale kradłem nie dla siebie – dla ciebie kradłem i nie
śmiałem przed tobą tknąć łupu. Chciałem się pochwalić. Kładłem zdobycz u twoich
stóp, czekając daremnie na pochwałę. Nigdy nie udało się zadowolić cię w pełni.
Cokolwiek przyniósłbym w zębach, w sakwie, zawsze było zbyt mizernym na
zauważenie. Byłem paprochem przyklejonym do twojego, zdecydowanie bogatszego
życiorysu.
Jak podnawka na brzuchu rekina.
Miałaś nas więcej, a każda
wielbiła cię, jak ja. Może nawet mocniej? Znosiłyśmy dar, a ty, niczym strażnik
sezamu rzucałaś okiem i w porywach łaski pozwalałaś łupom spędzić noc wewnątrz
skarbca. Żadnej z nas nie udało się doprowadzić twojego wzroku do lśnienia. Do
łez wzruszenia, albo zachwytu. Okiem archiwisty szacowałaś, wyceniałaś i
wrzucałaś w czeluści magazynów, o jakich nie śnił nawet pazerny Salomon.
Bezsenne noce, pełne
autoerotycznych malign cuchnących wilgocią, mrzonek, o jakich strach wspomnieć
przy obcych i dni spędzane na łowach, by w końcu znaleźć tajemny klucz do
twojej czułości, mijając rafy uprzedzeń zalegających w sumieniu od szczeniaka.
Moich i tych, którymi zdążyłaś nasiąknąć, nim pierwsza menstruacja zmieniła
szczenię w samicę.
Wyłaś pośród nocy, jak i ja
wyłem, choć nasze wycia różniły się znacznie. W twoim głosie, prócz cierpień
samotności, czuć było obawę, że jakakolwiek wspólnota będzie cierpieniem
większym niż samotność – w moim, że nigdy nie zaznam więcej, niż tumult
beznadziei na jakąkolwiek, niechby parszywą wzajemność.
Kładłem wszystko, licząc, że
szala zwątpienia wreszcie przeważy. Żarłem, pasłem się i siebie też kładłem na
wagę. Próżny wysiłek. Oś wagi ani drgnęła. Twoje oczy zamglone większą ideą
prześlizgiwały się nade mną, choćbym stawał na palcach, czy skakał wyżej niż
lekkoatleci. Gdy patrzyłaś na stożek K-2… topniały śniegi, a szron w
skumulowanym pędzie miażdżył maluczkich. Zwykle… patrzyłaś wyżej, mimochodem
skubiąc okruchy darów, motywów, łupów piracko zdobytych, danin i wyrazów
miłości.
Sam już nie wiem, czy jesteś moją
wybranką, czy ja twoją laurką, dziewicą skorą do krzyku w grzechu pierworodnym,
gdy życie zaczyna kłaść się cieniem na włosach kruczej maści, na mięśniach
stężałych od trudu. Przyjdziesz…? Zauważysz…? Pochylisz się ?
Sił coraz mniej, a dni wciąż
dłuższe, jakby wiosna przepoczwarzyła się w lato, gdy we mnie jesień dogorywa, a
łupy w zębach wciąż mniej okazałe – wiem, jestem nieudany, sił mi brak, by nawet
z otwartych skarbców przyciągnąć fortunę… dziś mogę przynieść jedynie resztki,
na jakie stać zmurszałe kości, mięśnie zwiotczałe od nadużyć wieloletnich.
Kwitniesz. Widzę to z dolin
własnej egzystencji, czuję, jak pachniesz niedosiężna mojej ekonomii, jak
stawiasz bogom wyzwania, nim skłonisz się łaskawie doskonałości, czekając na
eskalację boskiego uwielbienia. Zdycham czując jak twój sandał spycha moją wątłość w czeluści
rynsztoka. Tam, gdzie miejsce odpadków… gówna…
Nim spłynę, ustami sprzątam brudy z twojej stopy, żebyś mnie nie przeklęła, ale otrząsasz się, jakbym był zimnym deszczem na nagich ramionach. Już… nie pamiętasz mnie wcale. Zanim zsinieję, pochłania mnie piekło odpływu.
Teraz? Już po mnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz