sobota, 12 czerwca 2021

Fortel.

 

Krew kapała niechętnie. Najwyraźniej była zbyt gęsta, dobrze wykarmiona organizmem nosiciela, który zwisał teraz ponad barierką mostu i nie wykazywał żadnych życiowych odruchów. Może faktycznie zdechł? Krew w doskonale odmierzonych porcjach pluskała o nurt mętnej, niosącej mnóstwo cywilizacyjnych śmieci rzeki, która beznamiętnie pochłaniała każdą z kropel osobno. Może, gdyby ją pozbierać w większe naczynie dałoby się dostrzec w nurcie ślad uchodzącego życia, a tak, to tylko główny zainteresowany i ewentualny sprawca mógł mieć świadomość gasnącego życiorysu.

 

Zdumiewające przywiązanie do życia większości osobników nakazuje trwanie pomimo wszystko i możliwie najdłużej, choć, kiedy ich zapytać „po co?” nie potrafią sensownie wyjaśnić owego zamiłowania, czy też nałogu. Wirus nie zastanawia się w imię jakiej idei istnieje, tylko kolonizuje każdą dostępną przestrzeń i zanim zdąży się nacieszyć zdobytym przyczółkiem, już zuchwale zerka dalej i dalej. Ten tutaj najwyraźniej należał do mniejszości lekceważącej dar. Wiatr rozwiewał poły steranego płaszcza usiłując wypełnić przestrzeń balustrady balonem, czy żaglem i strącić most w odmęt wodnego żywiołu. Człowiek trwał niewzruszenie, kpiąc z wiatru, a krople krwi spływały zmienną trajektorią tonąc, gdy tylko opadły na poziom wody.

 

Z nurtu zaczęły wynurzać się brzytwy płetw. Trójkątnych. Złowrogich. Bezlitosnych. Kręgi… Płetwy zataczały kręgi, wciąż ciaśniejsze, wciąż bardziej dosadne i gęstsze od brzytew. Poeta niewątpliwie usłyszałby przełykanie śliny, nerwowy trzepot ogonów i domyślił się lodowatego wzroku usiłującego wytropić zwierzynę, która pozwala sobie na kpiny z rekiniego głodu. Że woda słodka, a nie ocean? Bzdury wymyślone na użytek tych, którym odwagi brak, aby skosztować tego, co wypełnia przestrzeń między kamiennymi brzegami. Ta woda była przede wszystkim tłusta, nieczysta, a stopień jej zasolenia zależał od księżyca i pływów oceanicznych. Na wysokości mostu był pas ziemi niczyjej, jeśli wodę mierzyć granicami wpływów.

 

Rekiny dawno już nauczyły się, że nie ma lepszego żywiciela niż człowiek, który sam niezbyt smaczny, lecz często wyrzuca najlepsze kąski z pogardą nazywając je odpadkami. Wrzuca w nurt, bo przecież woda poniesie dalej nie tylko zbędną materię, ale również smród i toksyny. Rekiny wstydziły się przyznać, lecz nabawiły się instynktów opisanych przez Pawłowa, badającego reakcje psa na bodźce zewnętrzne.

 

Czyli poeta miałby rację! Rekiny poczuły krew. Śmierć. Poczuły i przypłynęły tu, śliniąc się i oblizując, a ogony wybijały rytm rodem z horroru o potwornym ludojadzie potrafiącym wyłuskać jedzenie z łodzi, jak człowiek wydostaje sardynki z puszki. Woda dobrze już kipiała od zimnokrwistych potworów, kiedy na moście wiatr zamarł ze zdumienia. Zwłoki drgnęły, wyprostowały się i nabrały życiowego wigoru, może nawet gorączkowego pośpiechu. Człowiek wsunął w usta dwa palce i zagwizdał rozkazująco, a sygnał podparł komendą:

 

- Brać je, a żywo!

 

Rzeka zaroiła się od harpunów, most przestał być deptakiem, a stał się lożą dla oficjeli chcących obejrzeć igrzyska. Najzuchwalsi miotali już ostrza w nurt, albo pieszcząc kolby kusz składali się do strzałów. Oszukańczo martwy zuchwalec tymczasem usiadł przy barierach i ze spokojem bandażował przedramię, nie oglądając się na rzeź. Miasto znów będzie syte.

 

- Ciekawe, czy następnym razem znów uda się oszukać rybie móżdżki, czy konieczna będzie prawdziwa ofiara – zastanawiał się szukając w kieszeniach papierosów – Może jednak się uda…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz