Krew kapała niechętnie. Najwyraźniej była zbyt gęsta,
dobrze wykarmiona organizmem nosiciela, który zwisał teraz ponad barierką mostu
i nie wykazywał żadnych życiowych odruchów. Może faktycznie zdechł? Krew w
doskonale odmierzonych porcjach pluskała o nurt mętnej, niosącej mnóstwo cywilizacyjnych
śmieci rzeki, która beznamiętnie pochłaniała każdą z kropel osobno. Może, gdyby
ją pozbierać w większe naczynie dałoby się dostrzec w nurcie ślad uchodzącego
życia, a tak, to tylko główny zainteresowany i ewentualny sprawca mógł mieć
świadomość gasnącego życiorysu.
Zdumiewające przywiązanie do życia większości
osobników nakazuje trwanie pomimo wszystko i możliwie najdłużej, choć, kiedy
ich zapytać „po co?” nie potrafią sensownie wyjaśnić owego zamiłowania, czy też
nałogu. Wirus nie zastanawia się w imię jakiej idei istnieje, tylko kolonizuje każdą
dostępną przestrzeń i zanim zdąży się nacieszyć zdobytym przyczółkiem, już
zuchwale zerka dalej i dalej. Ten tutaj najwyraźniej należał do mniejszości
lekceważącej dar. Wiatr rozwiewał poły steranego płaszcza usiłując wypełnić
przestrzeń balustrady balonem, czy żaglem i strącić most w odmęt wodnego
żywiołu. Człowiek trwał niewzruszenie, kpiąc z wiatru, a krople krwi spływały
zmienną trajektorią tonąc, gdy tylko opadły na poziom wody.
Z nurtu zaczęły wynurzać się brzytwy płetw.
Trójkątnych. Złowrogich. Bezlitosnych. Kręgi… Płetwy zataczały kręgi, wciąż
ciaśniejsze, wciąż bardziej dosadne i gęstsze od brzytew. Poeta niewątpliwie
usłyszałby przełykanie śliny, nerwowy trzepot ogonów i domyślił się lodowatego
wzroku usiłującego wytropić zwierzynę, która pozwala sobie na kpiny z rekiniego
głodu. Że woda słodka, a nie ocean? Bzdury wymyślone na użytek tych, którym
odwagi brak, aby skosztować tego, co wypełnia przestrzeń między kamiennymi
brzegami. Ta woda była przede wszystkim tłusta, nieczysta, a stopień jej
zasolenia zależał od księżyca i pływów oceanicznych. Na wysokości mostu był pas
ziemi niczyjej, jeśli wodę mierzyć granicami wpływów.
Rekiny dawno już nauczyły się, że nie ma lepszego
żywiciela niż człowiek, który sam niezbyt smaczny, lecz często wyrzuca najlepsze
kąski z pogardą nazywając je odpadkami. Wrzuca w nurt, bo przecież woda
poniesie dalej nie tylko zbędną materię, ale również smród i toksyny. Rekiny
wstydziły się przyznać, lecz nabawiły się instynktów opisanych przez Pawłowa,
badającego reakcje psa na bodźce zewnętrzne.
Czyli poeta miałby rację! Rekiny poczuły krew.
Śmierć. Poczuły i przypłynęły tu, śliniąc się i oblizując, a ogony wybijały rytm
rodem z horroru o potwornym ludojadzie potrafiącym wyłuskać jedzenie z łodzi,
jak człowiek wydostaje sardynki z puszki. Woda dobrze już kipiała od
zimnokrwistych potworów, kiedy na moście wiatr zamarł ze zdumienia. Zwłoki
drgnęły, wyprostowały się i nabrały życiowego wigoru, może nawet gorączkowego
pośpiechu. Człowiek wsunął w usta dwa palce i zagwizdał rozkazująco, a sygnał
podparł komendą:
- Brać je, a żywo!
Rzeka zaroiła się od harpunów, most przestał być
deptakiem, a stał się lożą dla oficjeli chcących obejrzeć igrzyska.
Najzuchwalsi miotali już ostrza w nurt, albo pieszcząc kolby kusz składali się do
strzałów. Oszukańczo martwy zuchwalec tymczasem usiadł przy barierach i ze spokojem
bandażował przedramię, nie oglądając się na rzeź. Miasto znów będzie syte.
- Ciekawe, czy następnym razem znów uda się oszukać
rybie móżdżki, czy konieczna będzie prawdziwa ofiara – zastanawiał się szukając
w kieszeniach papierosów – Może jednak się uda…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz