Nic
nie odkrywa ciał równie pięknie, jak lato. Sandały zaroiły przystanki i zasiedliły
chodniki. Porzucone biustonosze smętnie zwisają z klamek w łazienkach, bo
przecież grzech nosić nadaremnie. Robinie zdusiły miejskie smrody i konkurują z
asfaltem, licząc, że przeważą barwą. Psy wciąż wcześniej chcą spacerować, bo w
upale lepiej jest położyć się na chłodnych kaflach, na balkonach, wdychając pot
wody mozolnie parującej z miski. Szyszki wreszcie zaczęły spadać z sosny, więc
teraz skrzynki pełne ciepłych szyszek, bo piękniej okalają kwiaty, niż ziemia
jałowiona upałem. Chwasty niezrażone moim zachwytem kłębią się pomiędzy
jezdniami, a chodnikami – wszedłem, by skropić buty ponocną rosą – żal, że nie
boso.
A
wczoraj, zanim się niebo zaróżowiło z wieczornego wysiłku poszedłem między
ludzi. Rynek pobłażał wszystkim i tym obcym, i tym, co niemalże osiedlili się
na tamtejszych brukach. Naprawdę – nie podejrzewałem, że tak mi brakuje tego
rwetesu na chwilę, wielorakości, kolorów i przypadkowych potrąceń, bo gdzieś
tam stragan jarmarku oferuje ślinotok za darmo, lecz spełnienie za miliony.
Chociaż preferuję kameralne towarzystwo, od czasu do czasu trzeba mi anonimowego
zgiełku, chaosu utkanego w skończoną przestrzeń, gdzie ludzie jawnie patrzą na siebie
wzajem, szukając pokrewnych dusz. Niechby na jeden uśmiech, albo niezbyt
wystawne życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz