W
sypialni padało już trzeci dzień. Patrzyłem z wysokości atolu, jakim stało się
łóżko na mrożące krew sceny batalistyczne. Jako pierwsza zdziczała mała
poduszka, za szczenięcych czasów nazywana pieszczotliwie „jaśkiem”. Skoczyła
zuchwale w nurt i już następnego poranka ukazała się z okazałą płetwą
grzbietową uformowaną w irokeza, jakim szczycą się ortodoksyjni gówniarze o
języku cuchnącym mocniej niż zawartość popielniczek po całonocnym brydżu. Na
ten widok parka papuciów spazmatycznie nabrała powietrza i zanurkowała do
szuflady nocnej szafki opitej jak wuj Stefan po wypłacie. Tocząca się za nimi
gromadka mandarynek już nie zdążyła – zatrzaśnięte wrota zostawiły je na pastwę
„jaśka”, który połknął je, nie marnując ani chwili na gryzienie.
Miał
rację. Intuicja powiedziała mu, żeby nie trwonił czasu. Jeszcze się nie
oblizał, gdy „Małgocha” niezgrabnie wtoczyła się na tutejsze wody terytorialne,
a tsunami sięgnęło kuchni. Świat stał się czarno-biały, orkowaty, z szerokim
uśmiechem pełnym szpiczastego końca świata. „Małgoś” uśmiechała się czarcio,
choć zapewne jakiś ortodoksyjny stomatolog doznałby orgazmu na widok
śnieżnobiałego uzębienia. Ja doznałem rozwolnienia. Najwyraźniej zachwyt przyrodniczy
nie był mi pisany. Szafa z rozprutym brzuchem przepływała obok bez życia. Z jej
wnętrza wypływały flaki szmat. Spłowiały szlafrok nabierał wigoru, frunąc z
wdziękiem jadowitej manty i merdając kolcem jadowym czającym się na krańcu
paska sunącego cieniem pomiędzy skrzydłami. Rój skarpetek zbił się w ławicę i
poszukiwał cieplejszych prądów nieopodal kaloryfera.
Dywan przypomniał
o sobie. Uniósł się, jakby wzdychał, lecz opadł przytłoczony ciężarem ulewy.
Pozostał podwodnym wulkanem. Czynnym niestety i niezwykle niestabilnym. Co
jakiś czas odbijało mu się, powodując że żegluga stawała się ekwilibrystycznym
slalomem z przeszkodami rozmieszczonymi wzdłuż wszelkich możliwych osi. Choroba
morska sprawiła, że zzieleniałem piękniej niż szafirowe laguny w reklamowych
folderach. Żołądek dramatycznie wspinał się po żebrach chwytając mnie za gardło,
a spazmy plamiły niespokojną toń cuchnącymi kleksami powodując nerwowość
pojawiających się nie wiadomo skąd barrakud. Nie sądziłem, że mieszkam w
akwarium pełnym drapieżników, jednak błyskawicznie musiałem zweryfikować dane
wyjściowe w obliczu przerażających faktów.
Abażur
nocnej lampki oderwał się od żarówki i odfrunął z godnością albatrosa bez żalu porzucającego
stały ląd na rzecz wędrówki poza horyzont. Zostałem sam. Pod prześcieradłem co
prawda coś się trzęsło, jednak wolałem nie sprawdzać, kto zabrał się ze mną w
dziewiczy rejs arką. Wyrwałem deskę z oparcia i usiłowałem nadać łodzi
przewidywalny azymut. Dryf nie służył mojemu samopoczuciu, a bezczynność
potęgowała przerażenie. Nie wiedziałem, czy jest sens nawigować, jednak
szukałem zajęcia, które oderwie myśli od katastrofy. Tylko cyklonu mi brakowało
do pełni nieszczęścia. Dopłynąłem do okularów podskakujących na falach. Lekko
tylko nadgryzione przez morskie okonie wciąż przydawały światu ostrości.
Teraz rejs
nabrał nowego wymiaru. Horyzont wzniósł się do pionowych ścian. Klify
wygładzone wiatrem do szklanych tafli zdawały się być niezdobyte nawet dla
wytrawnych alpinistów. Szczęśliwie dostrzegłem przesmyk. Może podziemna grota? Może
cieśnina między mitycznymi strażnikami okupującymi oba brzegi i czającymi się
na śmiałka?
- Nieważne!
– pomyślałem ze straceńczym wigorem – Mam cel do którego warto płynąć. Choćby
po to, by się przekonać, że jednak nie było warto.
Świdraki
(w których rozpoznałem drobne monety leżące uprzednio na stoliku nocnym) wściekle
zaatakowały wiosło. Bydlęta! Nienażarte stworzenia przegryzły deskę szybciej niż
piła łańcuchowa, czy centuria korników skrzyżowanych z termitami. Cisnąłem
resztę drewna w odmęty i wyrwałem drugą deskę. Odczekałem, aż świdraki podążą
za ogryzkiem wiosła, nim zanurzyłem nowe. Portugalski żeglarz rozciągnął wici i
stając mi na drodze. Musiałem przeczekać i jego. Parzydełka przepływały
nieznośnie wolno. Musiał chyba spruć sweter z owczej wełny, żeby dorobić się tak
bogatego wystroju.
Długo by
opowiadać, bo świdraki wzmocnione posiłkiem rzuciły się na kolejne wiosło i
trzecie też, a potem, rozzuchwalone powodzeniem do amoku, wgryzły się w dno
arki. Wiosłowałem co sił, by dobić do brzegu. Strach przed Charybdą się ulotnił
w obliczu gniewu oceanu, głodnych bestii morskich i robali przedzierających się
przez poszycie. Przesmyk nieskończenie wolno zbliżał się do burt coraz
żałośniej sterczących ponad sztorm. Z sufitu odklejały się błyskawice i
pioruny. Rozpoznałem lokalizację ataku - pozostałość po lampie, która zapewne
dawno utonęła przypadkiem otworzyła okna Olimpu, a Zeus Gromowładny (z wielowiekowych
nudów być może) od niechcenia miotał czym popadnie do różnych obiektów o wątpliwym znaczeniu
strategicznym. Chwilowo udawał, że nie dostrzega mojej
gorączkowej walki o przetrwanie, dając nadzieję na ciąg dalszy. Materac był
porządnie przesiąknięty strachem i oceaniczną bezwzględnością, która wtargnęła
po grzbietach świdraków na pokład, gdy w końcu burta uderzyła o jeden z
brzegów.
- Udało
się! – ryknąłem poprzez wycie wichury, która znikąd zameldowała się na miejscu
zdarzenia – Będę żył!
- Zobaczymy!
– zagwizdał mi wiatr prosto w nos.
Na grzbiecie
jakiejś mniej zawziętej fali wpłynąłem w przesmyk, a okręt natychmiast trafił
na twarde dno i rozpadł się na strzępy, którymi można byłoby co najwyżej napalić
w piecu, ale na pewno nie płynąć dalej. Świdraki beznamiętnie otrzepały
malutkie łapki, wzruszyły ramionami i cofnęły się w oceaniczną toń. Ja wyrżnąłem
nosem w łachę piachu.
- Będę
żył – powtórzyłem.
-
Zobaczymy – powtórzył wiatr.
Przede mną
rozciągał się nieznany ląd pełen zagadkowych dźwięków i tajemnego życia, które tliło
się i dyszało obserwując moje pierwsze na nim kroki. Spod prześcieradła
wypełzły myszy, skorpiony i młode pancerniki. Na końcu człapał sterany życiem
żółw o skorupie pomalowanej przez graficiarzy w tajemnicze hieroglify. Ten
przynajmniej, zanim zniknął w gęstwinie czającej się za nadbrzeżnymi wydmami
obejrzał się i sapnął coś do mnie:
- Te,
Zielony… Wiejemy stąd, póki się da!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz