piątek, 18 marca 2022

Terapia.

    W ramach zabawy na portalu Polskiego Centrum Bizarro wziąłem udział w wyzwaniu polegającym na napisaniu tekstu pod wpływem pretekstu stanowiącego wyzwanie dla piszącego. Pre-tekst i sam tekst poniżej.


    PreTeks: Głośny dziennikarz szuka lekarstwa na rakowe ugryzienie ściany


        Opar nie był jakoś specjalnie namolny, a tym bardziej żwawy. Przemieszczał się z prędkością żółwia medytującego nad sensem sąsiedniego wszechświata i często zawieszał się, niby rzadko aktualizowany Windows. Doszedł właśnie do krawężnika, poza którym życie tłoczyło się w oszałamiającym dla jego oczu tempie. Dość powiedzieć, że zanim zwoje mózgowe podjęły pracę nad oswojeniem idei przemieszczania się z prędkością uniemożliwiającą zwiedzanie, trawienie, czy rozmowę z wewnętrznym dzieckiem, które każdy nosi w sobie chcąc, czy też nie, minął czas. Najprościej byłoby powiedzieć: „pewien czas”, jednak w tym akurat przypadku o pewności mowy być nie mogło.

 

        Opar niezbyt roztropnie usiłował wkroczyć na teren zajęty czynnościami uporczywej zmiany miejsca występowania zdarzeń bieżących. Pewien znany teoretyk przewidział to już na początku dwudziestego wieku i wygłosił namiętną inwokację ujętą potem w świętą mantrę głoszącą nieśmiertelną prawdę – trudno rozpoznać lokalizację cząstki, gdy będziemy zachwycać się jej energią. Opar oczywiście nie uczęszczał na wykłady z historii zaawansowanej fizyki i wkroczył, ufny we własne siły.

 

        Spotkanie ciał w zbyt ubogiej przestrzeni i czasie zwykle kończy się dramatem jednostki mniej odpornej i kłopotem dla tej schludniej opancerzonej. Kaprale na ćwiczeniach sztuki wojennej nazywali rzecz z prostotą dostępną wyłącznie niepiśmiennym: Słabsza kość pęka! (tu dodawali ekspresyjny epitet-wykrzyknik, chcąc wzmocnić siłę przekazu). Opar nie dość że nie dysponował żadnym pancerzem, to jeszcze był nagi. Pierwszy krok był zarazem ostatnim i nawet nie rozpoznał w jakich barwach wystąpił agresor, gdy podmuch historii uniósł go, zatańczył twista i miotnął o ścianę świątynną, gdzie ugrzązł pomiędzy średniowiecznymi cegłami, każda o masie siedmiu kilogramów netto.

 

        Historię Oparu można byłoby w tym miejscu zakończyć, gdyby nie jego nonszalanckie podejście do czasu i zdarzeń. Otóż – ON NIE WIEDZIAŁ, ŻE PRZESZEDŁ DO HISTORI, I DOPIERO WGRYZAŁ SIĘ W TŁUSTE POKŁADY PODŚWIADOMOŚCI, ŻEBY TO ODKRYĆ. Hosanna! Na świątynnym murze!

 

        - Truchło niedomyte, kalające wieki powszechnego ubóstwienia – zatrzęsły się z oburzenia wotywa, a kanonik odpowiedzialny przed opinią publiczną wezwał na pokutny dywan Naczelnego Egzorcystę, na co dzień zajmującego się publikacją plotek za pośrednictwem wirtualnej gazety dostępnej dla wszystkich, których stać było na rezygnację z mycia uszu.

 

        - Ooo… - zająknął się niezbyt okazale pomimo sześciu tytułów niemal naukowych, jakie nadał sobie osobiście przedwczoraj.

 

        – Eee… - powtórzył, aby wzmocnić napięcie i dać czas na opracowanie koncepcji wystarczająco przejmującej, by powalić kanonika na kolana i skłonić go do bezwstydnego uchylenia wieka świątynnej skarbonki.

 

        - No więc… – wreszcie był gotów stawić czoło nieznanemu – Liszaj, czy też parch… jak szanowny Kanonik widzi, jest wielce toksyczny, być może jadowity, ale już na sto procent zakaźny. Proponuję odsunąć się od rzeczonego zarówno w czasie jak i przestrzeni, abym siłą woli i talentem skłonił go do wycofania się w świat dalece równoległy. Na początek, szanowny pan byłby uprzejmy pół literka, dwa małosolne i pętko kiełbaski ze skibką chleba, gdyż spodziewam się mozołu, a nawet znoju.

 

        Obrus świątynny obrósł darami niebios, kiedy Znawca Pisma naciągnął raz zaledwie używane prezerwatywy na wszystkie zakończenia mentalne i przystąpił do skrupulatnego badania ściany. Nie trwało to długo, bo kiełbaska stygła, wódeczka się grzała, a na dodatek ścianę zaczął trawić niebyt. Dziura w zewnętrzu rosła wolniej niż wolno, ale przecież po stronie przeciwnej, znanej wytrawnym adeptom i wyznawcom płci wszelakiej mieściły się święte ikony, piszczele błogosławionych mnichów nadtrawione przez ludożerców, oraz łupy z tak wielu wojen, że jedynie księgi parafialne mogły dźwignąć nieznośny ciężar dogłębnej znajomości tematu.

 

        Opar tymczasem, nieświadom zamieszania, częstował się wapienną zaprawą, z lekką domieszką krwi bydląt minionych i jajek niewysiedzianych do końca. Pogrążył się właśnie w dywagacjach, czy jajka owe niosły brzemię smoczej łuski, czy raczej bliżej im było do pełnomorskich jaszczurek. Nic więc dziwnego, że postrzeganie miał ewidentnie zaburzone i w ogóle nie przejmował się otoczeniem.

 

        - Rak! – wykrzyknął olśniony Nosiciel Wieści, chwaląc każdego Pana jakiego umiał wezwać, w tym tych, z których szydził pokątnie, gdy tylko odwrócili się zadem do jego wiecznie niesprawiedliwie traktowanego życiorysu. – Rak, Mój Drogi Gospodarzu. Rzecz była trudna od początku, jednak obecnie zdaje się wymagać cudu, by wyleczyć ścianę. Rozumiesz więc, że praca zajmie ciut więcej i kosztować będzie wiele więcej, niż ta skromna poniekąd ofiara.

 

        Aby uzmysłowić Kanonikowi powagę sytuacji – oddalił się rączym kłusem, w drodze układając pełnokrwiste zdania dla swoich coraz liczniejszych czytelników. Ba! Planował już oficjalne egzorcyzmy w pełnym świetle, jednak wciąż nie był zdecydowany, czy jowiszowe światło nie przyda większego splendoru tak wiekopomnemu dziełu. Zbyt daleko nie odszedł, gdyż zameldowany był na jednej z trzech ocalałych ławeczek u podnóża staromiejskiego wzgórza, skąd miał baczenie na swoją niesforną trzódkę, a wena wraz z wódką nie opuszczała jego skroni, ni dłoni.

 

        Artykuł wysmażył szybciej niż skończyła się obściskiwać parka nastolatków skryta w cieniu wybujałej forsycji. Wybrał brzemienną w skutki datę i rozesłał zaproszenia do najwierniejszych wyznawców. Choć lokalna telewizja gardziła jego praktyką, zaproszenie posłał i tam, z nadzieją że kropla w końcu skruszy skałę znieczulicy i pozwoli mu wypłynąć na szerokie wody małego ekranu. Wyjął z kieszeni przezornie zabranego ogórka i zakąsił, nim rozpoczął medytację. A w tym dopiero był mistrzem. Kiedy świeciło słońce potrafił medytować niczym kot – całodobowo, z rzadka otwierając oko zachwycone brakiem impulsów zewnętrznych.

 

        Powrót na plac boju pośród fanfar przyniósł mu mnóstwo satysfakcji i trudną do ukrycia erekcję. Rak spożywający świątynną ścianę tymczasem zaczął cierpieć na zatwardzenie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie żre czegoś, co od pięciuset lat nasiąka smrodem historii, a obecnie, dodatkowo pikantnym aromatem przelotowej arterii. Mistrz Pióra ponownie uzbroił się w cierpliwość, stolik z obrusem plus wiktuały i w inne ingrediencje. Wzrokiem poszukał Kanonika, chcąc w jego oczach sprawdzić wysokość apanaży i przystąpił do uzbrajania członków w zestaw sterylnych prezerwatyw, by rozbroić okupanta. Czas był najwyższy, gdyż Opar cierpiał już niemal widzialnie i zaskoczony wianuszkiem kibiców usiłował ukryć zawstydzenie i nieprzystojny mu pośpiech spowodowany chęcią uwolnienia organizmu od nadmiaru materii, z poszanowaniem cielesnej nietykalności.

 

        - Apage, Satanas! – tradycyjnie rozpoczął inwokację Największy Piewca Dziwów Tego Świata, chlustając na wraży twór kropelkami śliny nieco tylko zaśmiecone gorzałką – Odejdź w pokoju i zostaw nas! Niech cię pochłoną pejzaże bliskie twoim bliskim!

 

        Tłum zafalował, gdyż Opar dręczony męką jelitową i koszmarnym przekleństwem zaczął ujawniać swoje napuchnięte gabaryty miękkich tkanek pozbawionych przyodziewku.

 

        - Tak! – wrzasnął tłum.

 

        - Nie! – odwrzasnął Opar na kompletnie innej długości fal radiowych.

 

        - Och! – Kanonika nie było stać na więcej, gdyż zubożał nie tylko materialnie, ale również duchowo.

 

        -Tuś mi! – wykrzyknął rozradowany sukcesem postępowania Łowca Sensacji – Mam cię!

 

        Hmmm… Z poziomu narratora wolałbym pominąć milczeniem upływ czasu, a tym bardziej następstwa zdarzeń, jakie zwieńczyły egzorcyzm. Uczciwość jednak każe doprowadzić sprawę do rozwiązania. Opar nasycony wiekowym gruzem powoli odklejał się od ściany, chłostany wzrokiem gawiedzi. Kanonik nie utrzymał zawartości pęcherza i pierwszy raz w życiu splamił habit od wewnątrz. Opar po publicznej chłoście poczuł taki wstyd, że śmierć uznał za honorowe rozwiązanie i pozwolił sobie na nienaturalną płochość podczas procesu wymierania i realizował spacer ku wieczności kłusem. Wreszcie westchnął, pozwolił członkom zmięknąć i odpaść od ściany, aż zastygł w kamiennym bezruchu, niby obelisk ku czci dawno zmarłego błogosławionego.

 

        W post scriptum dodam jedynie, że zatwardzenie jako takie nie zdechło wraz z nosicielem, lecz z wdziękiem o jakie go nikt nie podejrzewał, przesiadło się na Piewcę Wieści. Dożywotnio!

4 komentarze:

  1. W imię ojca i syna...Niech Pan ma nas w swojej opiece, abyśmy nie gościli zbyt długo( aż do śmierci) Piewcy Wieści coby zatwardzenie nie zmieniło swojego nosiciela. A i chroń nas przed rozmnożeniem tegoż w jakiejkolwiek postaci, a zwłaszcza w pokarmach spożywanych pokątnie i na jawie. Hawk!

    OdpowiedzUsuń
  2. Co tu ukrywać, brzuch mnie rozbolał...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mam nadzieję, że z radości, a nie jako następstwo zatwardzenia?

      Usuń