czwartek, 27 maja 2021

Cyniczna kochanka.

 

Od dzieciństwa pasjonowała mnie grawitacja. Wszystkie niemowlęta tak mają i większość absolutnie nie pamięta walk, zakończonych łzami goryczy, bo ONA znów zwyciężyła i przyszpiliła delikatną skórkę pośladków do dębowych desek parkietu. Mama wiedziała o tym najmarniej sto lat wcześniej, zanim założyła mi pierwszego pampersa i tylko zerkała, kiedy czknę, chcąc się pochwalić przetwarzaniem dóbr materialnych, nim solidny kopniak od grawitacji sprowadzi mnie na ziemię. Płakałem nie raz. Ona też… A parkiet zdawał się być niewzruszonym. Drzewa żyją o wiele dłużej i nie w głowie im ludzka pochopność. Ale ja… chciałem poskromić grawitację.

 

Czytałem, szukałem achillesowej pięty, chwili, kiedy rozkojarzona miłością, albo znużeniem podda się i odsłoni miękkie podbrzusze. Byłem zdecydowany wgryźć się w nie i  nie pozwolić nawet sztandarowym farmaceutom na opanowanie sytuacji. Młodość gardzi kanonami, zasadami, wszystkim, co omszałym, spróchniałym ludziom pozwala trwać w kokonie praw chroniących ich słabość.

 

Ja? Byłem silny, zuchwały i wszechmocny. Nikt dotąd nie zbadał granic mojej siły, co czyniło ją niezwyciężoną, a we mnie kwitło przekonanie, że zostałem stworzony, by nadawać ton przyszłości, żeby ubarwić każdy miesiąc moją nieposkromioną żądzą. Mama uklękła pierwsza, ale ona się nie liczy. Ojciec? Wierzgał parę miesięcy, ale mama spacyfikowała go i on też zaczął chodzić na kolanach. Potem starsza siostra, wujkowie… Babcie się nie liczyły. One były stracone, zanim zawitałem na świat. Wystarczyło niezrozumiałe słowo, żeby zmiękły im kolana.

 

Grawitacja dusiła mój oddech, aż wyssała mnie z łona matki. Leżałem zrozpaczony, nieumiejętny na matczynej piersi umordowanej porodem tak, że nie widziała mnie oczami, lecz czuła, jakbym wciąż był zanurzony w cieple matczynego wszechświata, pełnego darów dla mnie, żebym mógł rosnąć daleko bardziej, niż kres rozciągłości skóry ludzkiej.

 

Mama pękła. Nie udźwignęła, a ja byłem bezwzględny – płakałem dziewiczą łzą, usiłując ją przekonać, że mnie boli bardziej… Wydaliła mnie, jak wczorajszą zupę, jak ciastko z bitą śmietaną, po które wysłała tego, co dotąd nie oswoił się z myślą, że noszę jego geny. W męskich mózgach przetwarzanie informacji trwa kilka nieskończoności dłużej, niż w żeńskich. Siła, kontra intelekt. Klaps bezdusznego położnika, który nie wysłowił nawet swojemu Bogu żalu, że jego moszna nie jest tak niepokalana.

 

Tata uciekł, na wszelki wypadek – uznał, że mama plus ja, to przytłaczająca przewaga siły, wobec której warto się przegrupować, skonfigurować na nowo, nim podejmie się wiosenną ofensywę przy udziale skorumpowanych satelitów. Miał czas, bo styczeń ledwie rozkwitał. Podążał ku stepom, tundrom, gdziekolwiek, byle doznać objawienia, ale ono przecież dane jest tyko wybrańcom. Ojciec nie podołał. Został w głuszy i do dziś lepi ziemianki, igla, albo szałasy z cedrowych gałęzi. Do dziś nie wie…

 

Grawitacja tłukła mnie bez litości – po pośladkach, różowych od nieużywania, po ramionach, a nawet po twarzy. Płakałem tak często, że skórę miałem miękką, jak w łonie matki. A ona ocierała mój pot, śpiewała naiwne pieśni, które miały mnie uśpić. Daremny trud.

 

Grawitacja ukryła się w pełnym świetle. Stała się moją rodziną, potrafiła rozpruć mój brzuch i uwolnić ciecze, gnijące na mnie, zawołać je do siebie i choćbym nie chciał, one podążyły za jej głosem. Nawet krzyk ugrzęzł w płaszczyźnie dywanu i zatapiał się, sięgając niższych pięter. Nie wiem, czy już wtedy obiecałem sobie, ale do dziś trwa we mnie przeświadczenie sprawdzone przez ptaki – obowiązkiem jest zamieszkać na najwyższej, możliwej gałęzi. I stamtąd podglądać świat.

 

Wreszcie zrozumiałem alpinistów, mistrzów lotów szybowcowych, ekstremalnych sportowców, którym jedna chwila mogła wypełnić życie zasadnością. Ukłoniłem się tym, co mówili:

 

- Kiedy jestem na szczycie, przez tę jedną sekundę, w którą nie zajrzy najodważniejszy z paparazzich, czuję wolność. Czuję życie.

 

Reszta? To już dyplomacja, polityka, albo medialne sensacje, ale przecież nie idę po sławę rozpowszechnianą na billboardach w Louisianie, czy na łamach rosyjskiej „Prawdy”. Nie idę otwierać Sezamu z baśni, ale idę – poskromić JĄ. Grawitację. Idę w najniżej położone doliny i wspinam się na wierzchołki ziemi. Nurkuję głębiej i bez lęku. Szukam odczepów. Bo grawitacja MUSI trzymać się czegoś, co zamierza ubezwłasnowolnić. Szukałem przestrzeni, w której nie będę skazany na niewolę, a jednak wciąż czuję wędzidło. Siniaki poleruję cowieczorną toaletą, udając, że mydło ściera ze mnie brud, a przecież wiem doskonale, że ścieram rany. Kolejne porażki, trzymające mnie na gruncie, który niczym więcej nie jest, jak szlamem na życiorysie.

 

Gardzę. Sobą i grawitacją. Uczciwość zmusza mnie, bym schylił czoła – ONA ma przewagę i zdaje się być urodzonym zwycięzcą. Królową życia. A ja? Pasożyt, zbierający z powierzchni ledwie to, co dojrzy. A i to niezbyt skrupulatnie, bo między palcami przepływa mi czas, pamięć i nawet odgórnie ustanowionych reguł nie potrafię dotrzymać. Sprostać wymaganiom Boga, który mnie posiał jakiegoś poranka, kiedy jego żona poszła do sąsiadki pomóc jej ubić masło, a on, boso stojąc na wilgotnej trawie poczuł potrzebę, jakiej nie oparł się Onon – na wzór i podobieństwo stworzony. Uległ i posiał krzycząc chwałę własnego spełniania, aż góry skarlały, a morza sięgnęły własnego dna.

 

Czymże moja niedoskonałość, czym życie krótsze od życia drzew, jaką ideą mógłbym się najeść do syta i dożyć tego, co nie mnie napisane. Zdradzić? Zdradzę! Tylko niech mi ktoś powie – co? Kogo? Biernik zdaje się być najbierniejszym z przypadków i o pochopność go podejrzewać, to tak, jakby podejrzewać morze, że zapomni o pływach.

 

- Gdybym choć grawitację ujarzmił… Wziął ją między uda i poskromił, jak niewolną ofiarę losu.

 

Chodzę. Ostrożnie, nie za daleko, bo wciąż pamiętam ludowe mądrości, że najpierw chodzić, dopiero potem latać…

 

- Ale co oni mogą o tym wiedzieć, skoro nie spróbowali? Mam ich wszystkich w dupie!

 

Gryzę policzek grawitacji, a ona zaczyna kwitnąć kolorami wiosny…

 

- Ach! – krzyczy, lecz ja odzieram ją z pozorów, do nagości.

 

- Uuuuu – kwili, a ja wreszcie czuję pod sobą ciężar, który ma sens i nadzieję na jutro. Tryskam pochopnością, którą grawitacja przyjmuje z wdziękiem. Potem głaszcze mnie po spoconych kosmykach włosów…

 

- Ty wiesz… A nawet, jeśli nie, to poradzisz sobie. Jestem twoja… dopóki jesteś… dopóki marzysz, cierpisz i pragniesz. Bądź, nie ustawaj w wysiłkach.

 

Już miałem się uśmiechnąć, że poskromiłem złośnicę, kiedy ta oparła dłoń na moim czole.

 

- Głuptasie… Zapomnij o aspiracjach… Pragnę ciebie, ale nic więcej. Sądzisz, że miłość zmieni reguły fizyki? Zdechniesz, bo takie jest twoje przeznaczenie, a ja? Poczekam na następnego zuchwalca. Wszyscy jesteście tacy słodcy, niewinni i naiwni. Jednodniowe jętki też tak mają. A czas? To tylko ułuda.

8 komentarzy:

  1. Witam, przeczytalam, zmusza do myślenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ech.. a ja (jak zazwyczaj) zbyt pochopnie wkleiłem. i wciąż nie wiem, czy słusznie.

      Usuń
  2. Nie trzeba żałować, czasami powinno się pomyśleć.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. więc nie żałuję i spróbuję pomyśleć.

      Usuń
  3. Ta grawitacja na górze Żar to taka jakaś inna...Jak zmyślona.

    OdpowiedzUsuń
  4. na niedzielne przedpołudnia zostawiam sobie czytanie Twojego bloga
    taki bonus za tydzień zaciskania zębów

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie trzeba się ograniczać. staram się pisać częściej.

      Usuń