Od dzieciństwa pasjonowała mnie grawitacja. Wszystkie
niemowlęta tak mają i większość absolutnie nie pamięta walk, zakończonych łzami
goryczy, bo ONA znów zwyciężyła i przyszpiliła delikatną skórkę pośladków do
dębowych desek parkietu. Mama wiedziała o tym najmarniej sto lat wcześniej,
zanim założyła mi pierwszego pampersa i tylko zerkała, kiedy czknę, chcąc się
pochwalić przetwarzaniem dóbr materialnych, nim solidny kopniak od grawitacji sprowadzi mnie na ziemię. Płakałem
nie raz. Ona też… A parkiet zdawał się być niewzruszonym. Drzewa żyją o wiele
dłużej i nie w głowie im ludzka pochopność. Ale ja… chciałem poskromić
grawitację.
Czytałem, szukałem achillesowej pięty, chwili, kiedy
rozkojarzona miłością, albo znużeniem podda się i odsłoni miękkie podbrzusze.
Byłem zdecydowany wgryźć się w nie i nie
pozwolić nawet sztandarowym farmaceutom na opanowanie sytuacji. Młodość gardzi
kanonami, zasadami, wszystkim, co omszałym, spróchniałym ludziom pozwala trwać
w kokonie praw chroniących ich słabość.
Ja? Byłem silny, zuchwały i wszechmocny. Nikt dotąd
nie zbadał granic mojej siły, co czyniło ją niezwyciężoną, a we mnie kwitło
przekonanie, że zostałem stworzony, by nadawać ton przyszłości, żeby ubarwić
każdy miesiąc moją nieposkromioną żądzą. Mama uklękła pierwsza, ale ona się nie liczy. Ojciec?
Wierzgał parę miesięcy, ale mama spacyfikowała go i on też zaczął chodzić na
kolanach. Potem starsza siostra, wujkowie… Babcie się nie liczyły. One były
stracone, zanim zawitałem na świat. Wystarczyło niezrozumiałe słowo, żeby zmiękły im kolana.
Grawitacja dusiła mój oddech, aż wyssała mnie z łona
matki. Leżałem zrozpaczony, nieumiejętny na matczynej piersi umordowanej
porodem tak, że nie widziała mnie oczami, lecz czuła, jakbym wciąż był
zanurzony w cieple matczynego wszechświata, pełnego darów dla mnie, żebym mógł
rosnąć daleko bardziej, niż kres rozciągłości skóry ludzkiej.
Mama pękła. Nie udźwignęła, a ja byłem bezwzględny –
płakałem dziewiczą łzą, usiłując ją przekonać, że mnie boli bardziej… Wydaliła mnie, jak
wczorajszą zupę, jak ciastko z bitą śmietaną, po które wysłała tego, co dotąd
nie oswoił się z myślą, że noszę jego geny. W męskich mózgach przetwarzanie
informacji trwa kilka nieskończoności dłużej, niż w żeńskich. Siła, kontra
intelekt. Klaps bezdusznego położnika, który nie wysłowił nawet swojemu Bogu żalu, że jego moszna nie jest tak niepokalana.
Tata uciekł, na wszelki wypadek – uznał, że mama
plus ja, to przytłaczająca przewaga siły, wobec której warto się przegrupować, skonfigurować na nowo,
nim podejmie się wiosenną ofensywę przy udziale skorumpowanych satelitów. Miał czas, bo styczeń ledwie rozkwitał.
Podążał ku stepom, tundrom, gdziekolwiek, byle doznać objawienia, ale ono
przecież dane jest tyko wybrańcom. Ojciec nie podołał. Został w głuszy i do dziś lepi
ziemianki, igla, albo szałasy z cedrowych gałęzi. Do dziś nie wie…
Grawitacja tłukła mnie bez litości – po pośladkach, różowych od nieużywania, po ramionach, a nawet po twarzy. Płakałem tak często, że
skórę miałem miękką, jak w łonie matki. A ona ocierała mój pot, śpiewała
naiwne pieśni, które miały mnie uśpić. Daremny trud.
Grawitacja ukryła się w pełnym świetle. Stała się moją rodziną, potrafiła rozpruć mój brzuch i uwolnić
ciecze, gnijące na mnie, zawołać je do siebie i choćbym nie chciał, one podążyły za
jej głosem. Nawet krzyk ugrzęzł w płaszczyźnie dywanu i zatapiał się, sięgając
niższych pięter. Nie wiem, czy już wtedy obiecałem sobie, ale do dziś trwa we
mnie przeświadczenie sprawdzone przez ptaki – obowiązkiem jest zamieszkać na najwyższej,
możliwej gałęzi. I stamtąd podglądać świat.
Wreszcie zrozumiałem alpinistów, mistrzów lotów
szybowcowych, ekstremalnych sportowców, którym jedna chwila mogła wypełnić
życie zasadnością. Ukłoniłem się tym, co mówili:
- Kiedy jestem na szczycie, przez tę jedną sekundę, w
którą nie zajrzy najodważniejszy z paparazzich, czuję wolność. Czuję życie.
Reszta? To już dyplomacja, polityka, albo medialne
sensacje, ale przecież nie idę po sławę rozpowszechnianą na billboardach w
Louisianie, czy na łamach rosyjskiej „Prawdy”. Nie idę otwierać Sezamu z baśni, ale idę – poskromić JĄ. Grawitację. Idę w najniżej położone
doliny i wspinam się na wierzchołki ziemi. Nurkuję głębiej i bez lęku. Szukam
odczepów. Bo grawitacja MUSI trzymać się czegoś, co zamierza ubezwłasnowolnić.
Szukałem przestrzeni, w której nie będę skazany na niewolę, a jednak wciąż
czuję wędzidło. Siniaki poleruję cowieczorną toaletą, udając, że mydło ściera
ze mnie brud, a przecież wiem doskonale, że ścieram rany. Kolejne porażki,
trzymające mnie na gruncie, który niczym więcej nie jest, jak szlamem na
życiorysie.
Gardzę. Sobą i grawitacją. Uczciwość zmusza mnie, bym
schylił czoła – ONA ma przewagę i zdaje się być urodzonym zwycięzcą. Królową
życia. A ja? Pasożyt, zbierający z powierzchni ledwie to, co dojrzy. A i to
niezbyt skrupulatnie, bo między palcami przepływa mi czas, pamięć i nawet odgórnie
ustanowionych reguł nie potrafię dotrzymać. Sprostać wymaganiom Boga, który
mnie posiał jakiegoś poranka, kiedy jego żona poszła do sąsiadki pomóc jej ubić
masło, a on, boso stojąc na wilgotnej trawie poczuł potrzebę, jakiej nie oparł
się Onon – na wzór i podobieństwo stworzony. Uległ i posiał krzycząc chwałę
własnego spełniania, aż góry skarlały, a morza sięgnęły własnego dna.
Czymże moja niedoskonałość, czym życie krótsze od
życia drzew, jaką ideą mógłbym się najeść do syta i dożyć tego, co nie mnie
napisane. Zdradzić? Zdradzę! Tylko niech mi ktoś powie – co? Kogo? Biernik
zdaje się być najbierniejszym z przypadków i o pochopność go podejrzewać, to
tak, jakby podejrzewać morze, że zapomni o pływach.
- Gdybym choć grawitację ujarzmił… Wziął ją między
uda i poskromił, jak niewolną ofiarę losu.
Chodzę. Ostrożnie, nie za daleko, bo wciąż pamiętam
ludowe mądrości, że najpierw chodzić, dopiero potem latać…
- Ale co oni mogą o tym wiedzieć, skoro nie
spróbowali? Mam ich wszystkich w dupie!
Gryzę policzek grawitacji, a ona zaczyna kwitnąć
kolorami wiosny…
- Ach! – krzyczy, lecz ja odzieram ją z pozorów, do
nagości.
- Uuuuu – kwili, a ja wreszcie czuję pod sobą ciężar,
który ma sens i nadzieję na jutro. Tryskam pochopnością, którą grawitacja przyjmuje
z wdziękiem. Potem głaszcze mnie po spoconych kosmykach włosów…
- Ty wiesz… A nawet, jeśli nie, to poradzisz sobie.
Jestem twoja… dopóki jesteś… dopóki marzysz, cierpisz i pragniesz. Bądź, nie
ustawaj w wysiłkach.
Już miałem się uśmiechnąć, że poskromiłem złośnicę,
kiedy ta oparła dłoń na moim czole.
- Głuptasie… Zapomnij o aspiracjach… Pragnę ciebie, ale
nic więcej. Sądzisz, że miłość zmieni reguły fizyki? Zdechniesz, bo takie jest twoje przeznaczenie, a ja? Poczekam na następnego zuchwalca. Wszyscy jesteście tacy słodcy, niewinni i naiwni. Jednodniowe jętki też tak mają. A czas? To tylko ułuda.
Witam, przeczytalam, zmusza do myślenia.
OdpowiedzUsuńech.. a ja (jak zazwyczaj) zbyt pochopnie wkleiłem. i wciąż nie wiem, czy słusznie.
UsuńNie trzeba żałować, czasami powinno się pomyśleć.....
OdpowiedzUsuńwięc nie żałuję i spróbuję pomyśleć.
UsuńTa grawitacja na górze Żar to taka jakaś inna...Jak zmyślona.
OdpowiedzUsuńi ma ciągoty filozoficzne.
Usuńna niedzielne przedpołudnia zostawiam sobie czytanie Twojego bloga
OdpowiedzUsuńtaki bonus za tydzień zaciskania zębów
nie trzeba się ograniczać. staram się pisać częściej.
Usuń