Młody, wciąż jeszcze porośnięty
szczeciną, atomowy zaskroniec wypełzł na chodnik. Wiadomo – starsze wycierają
się o szorstkość betonu, czy chropowatość asfaltu. Ten? Wciąż miał sierść i to
nie byle jaką, bo wielobarwną. Tęczowy... Rzadkość. Gdyby zoolodzy dostrzegli go i niepostrzeżenie rozbroili wewnętrzny reaktor – niechybnie byłby okazem w
jakimś azjatyckim muzeum osobliwości, bawiąc wzrok dzieci przez wiele
dziesiątek lat.
Tymczasem zaskroniec wynurzył się z
mroku powodowany prozaiczną potrzebą – był najzwyczajniej w świecie głodny! Nieświadom
czyhających zagrożeń pełzł chodnikiem z kocich łbów. Dlaczego musiał pełzać,
choć nie jest to szczególnie szybki sposób podróży? Masa krytyczna. Ciężar
właściwy, wrażliwość materiału genetycznego, czy może termojądrowego sprawiała,
że bezpieczniej było pełzać, niż skakać. Darwin ogołocił go z nóg, skrzydeł, a
nawet płetw, żeby nie przeszedł zbyt wcześnie do prehistorii, zabierając ze
sobą znaczący odsetek nieświadomych-przystosowanych doskonale.
Pełzł, a na szczytach każdego z włosów
mnożyły mu się ognie – iskry bożego gniewu. Każdy metr poszukiwań żłobił w na
pozór wiekuistym granicie wstążką wypalonego koryta. Przy wiosennych roztopach
woda doceni zwierzęcy upór i wypełni koryto przy pierwszej nadażającej się
okazji. Tymczasem atomowy głód zmierzał naprzód, przekonany, że tam, skąd
nadszedł jego apetyt – nie ma obecnie nic godnego jego stroboskopowego wzroku,
ani języka uzbrojonego w czułość, jakiej zazdrościć mogą membrany nietoperzy. Nie
spieszył się. Zakodowana genetycznie opieszałość nie była błędem Stwórcy, lecz
jego dalekowzrocznością.
Szczęśliwie dla bliskowidzów (jak wcześniej wspomniano), był tęczowy, opalizujący i z pietyzmem Michel Angelo Buonarrotiego wydzierał teraźniejszości bruku jego surowość, oblekając ją nieskończonością istnienia potrzeby:
– JEŚĆ! NATYCHMIAST! Nie musi być
niesmaczne, byle dużo! - Chodnik, molestowany ciałem zaskrońca skwierczał
żałośnie, jednak dotąd nie urodziło się stworzenie posiadające zdolność
współczucia dla lawy, wrzącej magmy, na pył ścierającej chłód spojrzeń stoików
świata fauny, czy flory.
Zaskroniec mijał adresy, lekceważąc
parzystość bram, ich przechodniość, czy smród strachu dobywający się z
gnijących piwnic. Parł naprzód wiedziony przeświadczeniem, że zanim zdechnie z
głodu musi skosztować wszystkiego, co dotąd go nie spotkało. Tym, którzy
zapomnieli – przypomnę - młody był i wciąż porośnięty sierścią, a młodość nie
zna kompromisów, więc parł z przeświadczeniem, że po nim, to już nawet nie
potop, ale wiekuista nicość, ból przepełnionego pęcherza, nie zrealizowanej
prokreacji i żeńskie piekło gorejące w obliczu nagości, smukłej niczym
dziewicza gromnica kwitnąca w pożądaniu westchnień miliarda prawiczków.
Głód rósł i sięgał już tkanek odpowiedzialnych
za nieodwracalną katalizację procesu autoanihilacji, wyrostka robaczkowego
odpowiedzialnego za inicjację toksycznej reakcji łańcuchowej, gdy STAŁO SIĘ!
Chodnik zadrżał pod krokami Tego-Który-Nadszedł!
Wielki był. Z perspektywy młodego zaskrońca – baaaaardzo wielki. Młody
zaskroniec nie znał jeszcze określenia „nieskończoność” i nawet mu w głowie nie
świtało pojęcie sięgające aż tak rozpasanej skali, gdyby jednak podejrzewał – zapewne (
w swej pochopności) użyłby go wobec Tego-Który-Nadszedł.
Ów, zapewne nieświadomy drobnych (z
jego punktu widzenia) problemów logistycznych, czy aprowizacyjnych, dostrzegł
jednak urodę (bez konotacji płciowych) i samozaparcie młodziaka.
- Zuch! – zakrzyknął, aż deszcz Perseidów
spadł na sąsiednią galaktykę – Tak trzymaj brachu!
A potem pochylił się… i (o zgrozo)
pogłaskał zaskrońca, któremu do samozapłonu brakowało jeszcze tylko jednego
zerwanego wiązadła kowalencyjnego… na dowolnej elipsie elektronów...
Ten-Który-Nadszedł – wyczesał atomowe
pchły z sierści zaskrońca, uniósł go, trzymając za kark i przysunął do swojego węchu.
- Co?! – Zapytał z humorem – Chciałeś mnie
ukąsić? Oj! Ty głupiutki! Wystarczyło poprosić…
A chwilę później zaczął się lekceważąco
rozglądać wokół, wciąż za kark trzymając młodziaka i mimochodem schwytał przebiegające w cieniu
kamienic mało wyrafinowane życie – każdy, kto choć raz był głodny – wie. Najpierw
konieczność, później przyjemność. A zaskroniec był zdeterminowany i przypominał
charta godzinę po zawodach. Nawet śliny już nie łykał, bo bał się, że połknie
ją z własnym językiem, gardłem i żołądkiem! Być może wraz z ogonem. Jeśli
widziałeś choć raz w życiu zaskrońca – wiesz na pewno, że zaskroniec składa się
z mikromordki, oczu i ogona, a jeśli zdarzyło się być głodnym tak, by poprosić
o jedzenie obcych – wiesz, że granic nie ma żadnych, kiedy nadejdzie czas.
Ten-Który-Nadszedł, miał już w dłoni
przekąskę kwilącą na wietrze. Nie pochodził jednak z plemienia pochopnych istot,
więc trzepnął młodym zaskrońcem o cholewę buta, aż kolory tęczowej sierści
zmotłoszyły się w szaroburą nieokreśloność. Raz i drugi. Aż uznał, że dłużej
nad szczeniakiem pastwić się nie wypada i pora okazać rodzicielskie uczucia,
albo duszę samarytanina.
Wciąż trzymał szamoczący się brak
tożsamości, pechowy na tyle, by przechodzić wobec głodu atomowego młodziaka i bezwzględności Tego-Który-Nadszedł.
Oczywiście – ofiara nie była świadoma, bo świadomie do wrzącego garnka z kipiącą marchewką,
selerem i koprem nie wchodzi nikt przy zdrowych zmysłach, bo jedynie prawdziwy
Cygan ugotuje zupę na gwoździu, choćby sam musiał w niej pływać.
Ten-Który-Nadszedł oderwał pechowemu
życiu nóżkę i delikatnie wepchnął w pyszczek zaskrońca, który po pierwszym
kęsie zaczął blaknąć, blednąć i pogrążać się w ideałach, które jak wiadomo powszechnie, starannie omijają rzeczywistość. Druga nóżka, i te tam… frykadelki…
odrobinka tłuszczyku (może Bóg nie widzi, ale istota, mimo wysiłków nie zdołała
zmarnotrawić dóbr i energii, najwyraźniej śpiąc na lekcjach fizyki i chemii
organicznej).
Na deser… Ten-Który-Nadszedł,
zaserwował móżdżek saute! Nawet bez koperku, czy śluzu winniczka spacerującego przez tydzień po solnej Gobi. Saute, jak pierwotnym istotom, które nigdy nie zdążyły
docenić jarskiej obojętności drapieżników względem deficytowych, nieruchliwych
dzieł Stwórcy. Jak mięsożercom, którym nie dane było poznać smak grilla...
Młody zaskroniec jadł, żarł, pasł się,
napychał, a Ten-Który-Nadszedł – głaskał go z cierpliwością stada hien
czekających, aż ofiara zdechnie, nie wyrządzając szkód członkom plemienia –
przypomnij sobie zuchwalcze! – na dobre, trzeba poczekać. Byle gówno dadzą ci w
fast-foodzie! Trzymający zaskrońca poluzował uścisk, czując wysiłki sycącego się
daniną i łapiącego oddech na wzór nieszczęśliwego topielca, odratowanego przez własną
teściową, by na wzór i podobieństwo -
poszedł i czynił na świecie RZECZY!
Ten-Który-Nadszedł kołysał zaskrońcem,
którego ogon wywijał fantazyjne figury… Nie! Nie jestem doskonały… Figury sugerują dwuwymiarowość, a ogon zaskrońca sięgał NIEBA! Gdzie mi – malutkiemu zliczać
wymiary szczęścia i rajskiej nagrody? W obliczu narracyjnego niezdecydowania Ten-Który-Nadszedł
podniósł atomowego zaskrońca powyżej wieczności i zaczął się mu przypatrywać
wnikliwie, z pożądaniem. Zaskroniec pochłaniał kolejne rarytasy, kompletnie nieświadomy
ciągów dalszych, gdy lewitował w obcym uścisku, a jego wnętrze wypełniane było jeszcze
mniejszymi ignorantami.
- Boże! – westchnął, niepostrzeżenie
liniejąc – Nawet nie wiesz, jakie to było pyszne!
- Ale za chwilę się dowiem – odpowiedział Ten-Który-Nadszedł.
I wessał ogon młodego zaskrońca, nie
poprzestając na prologu, lecz wytrwale dążąc ku finałowi. A kiedy w końcu młodziak
zrozumiał i wybuchł z żalu wewnątrz Wielkiego Organizmu, który aż się
zarumienił ze wstydu mimochodem usiłując się usprawiedliwić:
- UUUUppsss… Przepraszam, każdemu się
czasem odbije, ale bawmy się dalej!
Skoro można dokarmiać ryby, które się później zjada, to można i zaskrońca...
OdpowiedzUsuńwąż nie ma ości, tłusty bywa rzadko - tylko upiec nad ogniem...
Usuń