Wystarczyła drobna rana, kropla krwi
rosnąca na przecięciu skóry, żeby zleciały się zewsząd. Oszołomione zapachem
bardziej, niż rekiny. Nadlatywały stadami, łącząc się w brzęczącą wściekłość.
Kąsały, przepychały się, zabijały…
Potrafiły obrać ciało z soków
szybciej, niż ławica piranii rozprawia się z rannym bykiem bawołu. Powietrze aż
trzęsło się od zbiorowej wściekłości, od amoku, ekstazy, żądzy
niepowstrzymanej. Potrafiły wgryźć się w ciało i spijać sok wprost z wątroby,
upuścić kwasy z żołądka i wyssać resztę, aż z ciała robiło się truchło. Suche,
niczym mumia.
Potem – odlatywały, dzieląc się na
mniejsze hordy i zaszywały się pośród gęstwin nieużytków, albo na poddaszach
pustostanów. W poszukiwaniu gniazd były równie znakomite i umiały znaleźć
miejsce pośród ludzi, w jakie nawet bardzo podejrzliwym łowcom os nie przyszło
do głowy zajrzeć. Tak – łowcy krążyli po mieście bezustannie i tropili gniazda
z zaciekłością i wytrwałością godną większej sprawy. Cóż jednak zrobić miał
Gospodarz pobierający od mieszkańców haracz za ochronę, możliwość handlu i
udział w rozrywkach? Miał obowiązki. MUSIAŁ zapewnić bezpieczeństwo, a
tymczasem, drobna rana, czy otarcie, kończyło się nieuchronnym atakiem wściekłej
siły, pozostawiającej po skończonej walce wyschnięte na trocinę truchło.
Pojawili się domorośli łowcy, gotowi
za sowitym wynagrodzeniem polować na owady. Nie było ich zbyt wielu, bo
pogłoski szeptane po kątach zawierały niestety ziarno prawdy – ciał łowców
ludzie nie potrafili odnaleźć, a nieostrożni znikali nawet nocą, choć zdawało
się, że nocne życie os ogranicza się do wnętrz gniazd. Cena za całodobową
służbę rosła do kosmicznych rozmiarów, a os wciąż przybywało. Choć nikt nie powiedział
tego głośno, miasto z niepokojem czekało napaści nawet na tych, którzy nie
skaleczyli swoich ciał. Kobiety, uciekały z miasta w panice, ilekroć księżycowy
kalendarz zapowiadał kolejną miesiączkę, operacje chirurgiczne były niemożliwe
do realizacji. Bramy miasta wypluwały uciekinierów coraz szerszym strumieniem,
lawiną niepowstrzymaną. Nikt już nie wnosił opłat, bo stały się nieuzasadnione.
- Coś zrobić – brzmiało jak
szyderstwo, ale miasto umierało w takim tempie, że owo „coś” musiało być
drastyczne, brutalne i skuteczne, nawet, jeśli miało kosztować fortunę rodem z
bajek.
Gospodarz chętnie oddałby córkę, gdyby
tylko ją miał. Nawet żonę dorzuciłby jako procenty od transakcji, gdyby
posiadał, ale nie - zwykle korzystał z płatnej miłości i jej owocami nie zaprzątał
sobie głowy. Nieliczni wierzyli wciąż w moc jego potęgi, bierni nie znajdowali
iskry, żeby uciec, ale ci rzutcy – dawno już uciekli. Myślący nie czeka.
Myślący działa. Uciekli, pod pozorem wakacji, wizyt rodzinnych w dalekich stronach,
czy szukaniem rynków zbytu na odległych kontynentach.
Mamona, przemielona milionami
spoconych opuszków palców cuchnęła od nieużywania, leżąc na gospodarczym zapleczu,
skrytym, przed wzrokiem zachłannych. Mieć i nie korzystać, to niemal to samo,
co nie mieć. Gospodarz westchnął i podniósł stawkę. Do absurdu. Przestał
zliczać zera, sztuki, czy paczki – ogłosił nagrodę w tonach banknotów, kruszcu,
czy kamieniach ocierających się o szlachetne pochodzenie.
Pośród wielu zachłannych przyszedł chudy
człowieczek, cuchnący nieco moczem, sporo potem i długim okresem, kiedy
skutecznie uniknął kąpieli. Strzyknął śliną pod stopy majestatu i z angielską
swadą powiedział:
- OK! Załatwię temat!
I poszedł pozostawiając w zdumieniu
sztab i towarzyszące mu bachanalia. Wrócił po trzech tygodniach, a cuchnął już
tak, jakby zamierzał osiągnąć ideał.
- Wiem! – wycharczał z dumą, a smród z
jego ust nie ustępował jakością temu, który otaczał aurą gabaryt – wiem i
potrafię! Potrzebuję tylko narzędzi.
Gospodarz uparł się. Owszem, udzieli
wsparcia, narzędzi i wszelkich środków, ale najpierw chce wiedzieć, na wypadek, gdyby łowcy stała się krzywda. Śmiałek zerknął
na gospodarza spod kaprawego oka i zgodził się. Gdy gwardia odsunęła się poza
zasięg jego aromatu, konspiracyjnym szeptem zdradził.
- Osy też polują. Nie na rannych, bo takich
zwyczajnie zjadają. Polują na myśliwych! A kiedy już schwytają takiego, to
uśmiercają go na raty. Obezwładniają i ciągną do gniazd. A we wciąż żywe ciało
składają jaja – im głębiej, tym lepiej. Nieszczęśnikom przychodzi przetrwać na
skraju śmierci kilka pokoleń os, bo żal porzucać dawcę, kiedy ofiar nie
brakuje. Teraz trzeba zabić spichlerze, jednym drastycznym ciosem. Wiem, gdzie
mieszczą się lęgowiska i mogę je spalić, jeśli dostanę narzędzia. Zabić łowców,
wraz z ich brzemieniem, żeby nowy miot nie zawitał nad miastem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz