Zamknęli. Na klucz.
Zamknęli i rzucili klątwę, żebym nigdy
więcej… Nieba sięgające ściany, ręcznie kute kraty i solidna, dębowa brama,
której nie nadgryzą pojedyncze stulecia. Wysoko zawieszone, drobne okienka trwały
wiekuiście niewzruszone.
Niepewnie rozglądałem się, dreptałem
wokół. Granit murszeje jeszcze wolniej, niż dębowe ościeże… Rzucałem obelgi, od
których ciemniało niebo. Żebrałem w nadziei, że szczera skrucha otworzy przejście.
Rezygnacja nadeszła bez uprzedzenia. Schwytała
duszę, bez litości pokazując twardy wzrok strażników.
Kiedy skończyły mi się łzy… Odwróciłem
się plecami do prześladowców i poszedłem precz. Tak, jak chcieli. Zostawiłem wszystko
po wewnętrznej stronie muru i ruszyłem ze zwieszonymi ramionami. Sam. Ku
horyzontowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz