Ubierała i malowała się tak wyzywająco, że przekonany
byłem, iż jest wulgarna. Tymczasem wystarczyło spojrzeć pod farbę, prosto w
oczy, by dostrzec, że to kamuflaż, mający ukryć popłoch, gdy ktoś znalazł w
sobie wystarczającą determinację, by ominąć kolce zuchwałości i sięgnąć
miękkiego wnętrza.
Wargi jej drżały, gdy prosiła, bym nie wchodził aż
tak głęboko w jej intymność. Że boi się i nie potrafi oprzeć. Kiedy jednak
zaczynałem się wycofywać chwyciła mnie za rękę – pewnie tą cząstką siebie,
która była bezczelna do tego stopnia, by kazać pracownikowi KFC samemu zapłacić
za jej torebkę frytek, które gryzła i wypluwała zniechęcona – bo kartofle nie
smakują tak, jak smakowały, kiedy piegi na jej buzi rozciągał błogi uśmiech
dziesięcioletniej dziewczynki rozpieszczanej przez babcię. Ona potrafiła
przygotować obiad z resztek mąki, czy kilku podgniłych ziemniaków znalezionych
w piwnicy. A kiedy kłusownik „z zapomnienia” zostawił im na kredensie dziką kaczka –
rozpusta trwała kilka dni.
Jeszcze dziś przełyka ślinę na myśl o tym, co zdolne
ręce potrafią zrobić przy minimum wiktuałów. I ciągle nie znosi, gdy ktokolwiek
bawi się jedzeniem, lepiąc kulki z chleba, czy rozmazując widelcem po porcelanie wszystko,
czego jeść nie zamierza. Wściekała się i poobrażała na wiele osób za
traktowanie jedzenia, jak zabawkę w rękach znudzonego, tłustego bachora,
któremu nikt nigdy nic nie odmówił.
Chwyciła mnie za rękę i rumieniąc się, jakby
przekroczyła tabu, granice wstydu i wszystko, czego nauczyła się w życiu,
poprosiła:
- Zostań
Głos się jej łamał, bo musiała pokonać granice, przy
których brakuje tchu. Ale zrobiła to, a paroksyzm palców trzymał mnie mocno
przy niej. Oczywiście – mogłem się wyrwać, bo była zbyt słaba, aby móc utrzymać
mnie paroma palcami nienawykłymi do chwytania. Doceniłem jednak odwagę – nie tę
wynikającą z makijażu, czy spódniczki zbyt krótkiej, żeby przesłonić uda, lecz
tę skupioną w oczach nadzieję, wreszcie dostrzegających prawdę i pomijających wszystko,
co obok.
Kiedy spostrzegła, że nie stawiam oporu – natychmiast
zabrała rękę i tuliła szklankę z herbatą, jakby dłonie grzała i patrzyła na
monsuny wijące się wewnątrz ukropu nie podnosząc wzroku. Milczałem i czekałem
aż się otworzy. Jak pistacjowy orzeszek na patelni, albo małże świętego Jakuba
przed smażeniem. Jak sosnowa szyszka trawiona miesiącem suszy. Chwile otulały
nas i umykały ku bardziej pochopnym, herbata stygła, oddając duszę kobiecie.
Nie była ładna. Nie w rozumieniu fotografów sprzedających talent tabloidom, czy
pismom dla wyposzczonych mężczyzn.
Ale była prawdziwa. Makijaż blakł i przestałem go
dostrzegać, za to wszystko co pod nim, przedzierało się ku mnie i pragnęło
zostać zauważonym. Pękała skorupa niewzruszoności. Oblizałem wargi, patrząc jak
się wykluwa cud stworzenia. Jak matka, której położono na spoconą z wysiłku pierś
pierwszy krzyk noworodka.
- Wiesz? – wyszeptała po kilkunastu epokach
lodowcowych, a ja kiwnąłem głową nieznacznie. Meteor tunguski wykazał się
podobną dyskrecją, zanurzając się w głąb syberyjskiej tajgi. A potem pochłonęły
mnie wszechświaty odleglejsze, gdzie słowa umierały, nim je poczęto, a sam
obraz celu postarzał duszę o wiele pokoleń. Nie opowiem, bo są sprawy, które
wypada pominąć milczeniem.
- Nie! Nie będę udawał! Potem nie zmieściło się w żadnych słowach, albo żyło pośród takich, których do dziś nie znam. I nie jestem przekonany, czy znać chcę. Anioł stróż mawiał – lepsze jest wrogiem dobrego, a diabeł wciąż kusił ku zmianom, bo anielskie słowa, to tylko nieuprawniona nadinterpretacja, a postęp zrówna mnie z Absolutem. Któż dorówna szatanowi w pustosłowiu?
Tylko ja… już nie chcę więcej. Wystarczy, że pozwoli
mi zetrzeć z jej twarzy makijaż… Odrzeć ją z zewnętrza i milczeć… razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz