Uzbrajam sakwojaż na całe tygodnie. W sumie… żadna
różnica, czy tydzień, czy dwa miesiące. Może to drugie wymaga większej
staranności przy doborze, jednak ostatecznie kończy się niezwykle zbliżonym
zestawem. Od dawna uczony byłem, żeby potrzeby mierzyć możliwościami, więc
sprawdzam, jak bardzo bagaż już jutro obije mi nerki, jak cierpiał będę wlokąc
niezbędne rzeczy na własnych plecach. Przez pustkowia i góry.
Za dużo. Zbyt słaby jestem, abym mógł pozwolić sobie
na luksusy. Jeszcze raz. Tym razem wzrokiem krytycznym oceniam nawet chustki do
nosa, świadom, że z każdym kilometrem bagażowi przybędzie tona, a zmęczenie
sprawi, że przeklnę nawet motyla, gdyby usiadł na plecaku. Nerwom każę przestać
drżeć, bo nie wniosą nic dobrego. Survivalowe sztuczki pozwalają pozbyć się
balastu. Nie do końca zbędnego, bo gdyby był – skorzystałbym z rozkoszą.
Dzielę przedmioty na stosy – przydatne-ważne-niezbędne.
Dwie pierwsze odsuwam nogą na bok z lekkim grymasem. Nad trzecią debatuję
chwilę, aż z westchnieniem zaczynam pakować ponownie. Plecak skrzydeł nie
dostał, ale nie wwierca mnie już w ziemię. Jeszcze nie wwierca…
Pozwalam sobie na rozpustę – wtulam się w szerokie
skrzydła fotela, z którego właśnie zszedł kot – gdyby wiedział, pewnie zostałby
jeszcze z wieczność, ale przepadło teraz. Plecak zdaje się być przywiędły.
Zmieściłoby się zdecydowanie więcej, ale dotąd ludzie nie zdołali wymyślić
nieważkiej materii. Powinienem się wykąpać – strategicznie, na zapas, ale też
po każdym pakowaniu czuję się wycieńczony wewnętrzną walką.
Rozsądek każe mi wątpić. Plecak musi zmieścić jeszcze
zapas karmy, wciąż chłodzącej się w luksusie lodówki. Bóg zaciąga żaluzje,
powietrze gęstnieje, staje się nieprzeźroczyste. Pora zaprzestać dywagacji.
Będzie i tak to, co być ma! Kładę się spać – ostatni raz pod strażą budzika –
od jutra budzić mnie będą trzmiele, albo jeszcze mniejszy paproch szwendający się
pierwszą rosą po łąkach.
Noc, jak każda – jest nieskończonością lub
okamgnieniem – i każde rozwiązanie jest prawdą, bo śpiąca świadomość nie
kontroluje granic. Potem pośpiech, gorączka, miarowy rytm rozjazdów kolejowych
tętniących pod stonogą kół. Szybciej niż zegar przewija sekundy stalowa skolopendra,
ciągnięta przez mózg elektrowozu wspina się na wyżynę. Drąży skały, by tunelem
wpełznąć w kotlinę i wspiąć się na jej ramiona, na piersi, na przełęcze
obojczyków…
Na pożegnanie gwiżdże - sam nie wiem, czy z podziwem,
czy złośliwością, kiedy wysiadam gdzieś, skąd nawet dróżnik musiał uciec, bo
dach stróżówki i służbowego minimalizmu zdążył zapaść się od jadowitych zim i
doskwierających jesieni. W końcu nudzi mu się czekanie na reakcję i niknie
gdzieś pomiędzy czubami sosen, a na otoczenie spada cisza. Wygłodniała,
zazdrosna o stracone chwile.
Ostatni z zegarów świata – zatknięty na peronowych
filarach, kiwa smętnie do mnie i już wie, że żadna z sekund nie ma dostępu do
mnie. Schylam się i zarzucam na ramię bagaż szczuplejszy od modelki z paryskich
wybiegów mody reklamujących bieliznę równie ubogą, jak mój bagaż. Parskam
śmiechem, pod niewybrednym skojarzeniem, że modelki muszą być adekwatne do
szukającej absolutnego minimum bielizny, bo prawdziwa kobieta gotowa bezpowrotnie
przesłonić liche strzępy materii i sprawić że reklama znajdzie się poza
zasięgiem nawet ślepych i wiernych marce użytkowniczek (i użytkowników
stanowiących pomijany milczeniem margines).
Poza dworcem na krańcach cywilizacji zostaje ledwie kilkaset
metrów kocich łbów, wijących się pomiędzy jednopiętrowymi kamieniczkami pełnymi
ugryzień czasu i niknącymi się między drzewami. Tam dopiero zaczyna się natura. Tam można
poczuć wolę życia i przetrwania. Tam elektronika nie potrafi utrzymać przy
życiu nawet owadów, a wręcz im szkodzi.
- Idę! - Nabieram powietrza w płuca, nim przejedzie
podrdzewiały samochód podwożący powracającego na domowy posiłek studenta i niespiesznym
krokiem zanurzam się w cień drzew. Gdzieś z oddali elektrowóz zagwizdał raz
jeszcze. Zapewne przecinał drogę wiodącą na koniec świata – Znajdę ją! I pójdę
zobaczyć czy naprawdę to takie straszne!
Jaś Wędrowniczek..a może Grześ co przez wieś idzie? Nie wiem co pierwsze przyszło mi na myśl.
OdpowiedzUsuńSkojarzenie - obrazowe i owszem, choć pewnie wolisz prawdziwe kobiety od wieszaków. :)
lubię się szwendać. choćby po najbliższej okolicy.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńTakie luźne skojarzenie:):
"Można mieć wszystko żeby odejść
czas młodość wiarę własne siły
świętej pamięci dom rodzinny
skrzynkę dla szpaków i sikorek
miłość wiadomość nieomylną
że nawet Pan Bóg niepotrzebny
potem już tylko sama ufność
trzeba nic nie mieć żeby wrócić"
("Żeby wrócić" - J. Twardowski)
Pozdrawiam:)
wracać trzeba koniecznie - inaczej podróż nie ma sensu i staje się ucieczką, zamiast wyprawą.
UsuńTytuł bardzo fajny i prawdziwy i to on mnie dziś zatrzymał...
OdpowiedzUsuńtak, jak napisałem wcześniej w komentarzu - bez powrotu nie ma wyprawy. tylko dramat, albo ucieczka.
Usuń