wtorek, 4 maja 2021

Żeby powrócić - trzeba wyruszyć.

 

Uzbrajam sakwojaż na całe tygodnie. W sumie… żadna różnica, czy tydzień, czy dwa miesiące. Może to drugie wymaga większej staranności przy doborze, jednak ostatecznie kończy się niezwykle zbliżonym zestawem. Od dawna uczony byłem, żeby potrzeby mierzyć możliwościami, więc sprawdzam, jak bardzo bagaż już jutro obije mi nerki, jak cierpiał będę wlokąc niezbędne rzeczy na własnych plecach. Przez pustkowia i góry.

 

Za dużo. Zbyt słaby jestem, abym mógł pozwolić sobie na luksusy. Jeszcze raz. Tym razem wzrokiem krytycznym oceniam nawet chustki do nosa, świadom, że z każdym kilometrem bagażowi przybędzie tona, a zmęczenie sprawi, że przeklnę nawet motyla, gdyby usiadł na plecaku. Nerwom każę przestać drżeć, bo nie wniosą nic dobrego. Survivalowe sztuczki pozwalają pozbyć się balastu. Nie do końca zbędnego, bo gdyby był – skorzystałbym z rozkoszą.

 

Dzielę przedmioty na stosy – przydatne-ważne-niezbędne. Dwie pierwsze odsuwam nogą na bok z lekkim grymasem. Nad trzecią debatuję chwilę, aż z westchnieniem zaczynam pakować ponownie. Plecak skrzydeł nie dostał, ale nie wwierca mnie już w ziemię. Jeszcze nie wwierca…

 

Pozwalam sobie na rozpustę – wtulam się w szerokie skrzydła fotela, z którego właśnie zszedł kot – gdyby wiedział, pewnie zostałby jeszcze z wieczność, ale przepadło teraz. Plecak zdaje się być przywiędły. Zmieściłoby się zdecydowanie więcej, ale dotąd ludzie nie zdołali wymyślić nieważkiej materii. Powinienem się wykąpać – strategicznie, na zapas, ale też po każdym pakowaniu czuję się wycieńczony wewnętrzną walką.

 

Rozsądek każe mi wątpić. Plecak musi zmieścić jeszcze zapas karmy, wciąż chłodzącej się w luksusie lodówki. Bóg zaciąga żaluzje, powietrze gęstnieje, staje się nieprzeźroczyste. Pora zaprzestać dywagacji. Będzie i tak to, co być ma! Kładę się spać – ostatni raz pod strażą budzika – od jutra budzić mnie będą trzmiele, albo jeszcze mniejszy paproch szwendający się pierwszą rosą po łąkach.

 

Noc, jak każda – jest nieskończonością lub okamgnieniem – i każde rozwiązanie jest prawdą, bo śpiąca świadomość nie kontroluje granic. Potem pośpiech, gorączka, miarowy rytm rozjazdów kolejowych tętniących pod stonogą kół. Szybciej niż zegar przewija sekundy stalowa skolopendra, ciągnięta przez mózg elektrowozu wspina się na wyżynę. Drąży skały, by tunelem wpełznąć w kotlinę i wspiąć się na jej ramiona, na piersi, na przełęcze obojczyków…

 

Na pożegnanie gwiżdże - sam nie wiem, czy z podziwem, czy złośliwością, kiedy wysiadam gdzieś, skąd nawet dróżnik musiał uciec, bo dach stróżówki i służbowego minimalizmu zdążył zapaść się od jadowitych zim i doskwierających jesieni. W końcu nudzi mu się czekanie na reakcję i niknie gdzieś pomiędzy czubami sosen, a na otoczenie spada cisza. Wygłodniała, zazdrosna o stracone chwile.

 

Ostatni z zegarów świata – zatknięty na peronowych filarach, kiwa smętnie do mnie i już wie, że żadna z sekund nie ma dostępu do mnie. Schylam się i zarzucam na ramię bagaż szczuplejszy od modelki z paryskich wybiegów mody reklamujących bieliznę równie ubogą, jak mój bagaż. Parskam śmiechem, pod niewybrednym skojarzeniem, że modelki muszą być adekwatne do szukającej absolutnego minimum bielizny, bo prawdziwa kobieta gotowa bezpowrotnie przesłonić liche strzępy materii i sprawić że reklama znajdzie się poza zasięgiem nawet ślepych i wiernych marce użytkowniczek (i użytkowników stanowiących pomijany milczeniem margines).

 

Poza dworcem na krańcach cywilizacji zostaje ledwie kilkaset metrów kocich łbów, wijących się pomiędzy jednopiętrowymi kamieniczkami pełnymi ugryzień czasu i niknącymi się między drzewami. Tam dopiero zaczyna się natura. Tam można poczuć wolę życia i przetrwania. Tam elektronika nie potrafi utrzymać przy życiu nawet owadów, a wręcz im szkodzi.

 

- Idę! - Nabieram powietrza w płuca, nim przejedzie podrdzewiały samochód podwożący powracającego na domowy posiłek studenta i niespiesznym krokiem zanurzam się w cień drzew. Gdzieś z oddali elektrowóz zagwizdał raz jeszcze. Zapewne przecinał drogę wiodącą na koniec świata – Znajdę ją! I pójdę zobaczyć czy naprawdę to takie straszne!

6 komentarzy:

  1. Jaś Wędrowniczek..a może Grześ co przez wieś idzie? Nie wiem co pierwsze przyszło mi na myśl.
    Skojarzenie - obrazowe i owszem, choć pewnie wolisz prawdziwe kobiety od wieszaków. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. lubię się szwendać. choćby po najbliższej okolicy.

      Usuń
  2. Witaj, Oko.

    Takie luźne skojarzenie:):

    "Można mieć wszystko żeby odejść
    czas młodość wiarę własne siły
    świętej pamięci dom rodzinny
    skrzynkę dla szpaków i sikorek
    miłość wiadomość nieomylną
    że nawet Pan Bóg niepotrzebny
    potem już tylko sama ufność
    trzeba nic nie mieć żeby wrócić"
    ("Żeby wrócić" - J. Twardowski)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wracać trzeba koniecznie - inaczej podróż nie ma sensu i staje się ucieczką, zamiast wyprawą.

      Usuń
  3. Tytuł bardzo fajny i prawdziwy i to on mnie dziś zatrzymał...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak, jak napisałem wcześniej w komentarzu - bez powrotu nie ma wyprawy. tylko dramat, albo ucieczka.

      Usuń