Drzewo o kilkunastu wyrastających z jednego miejsca pniach, zdawało się krzakiem poziomek dla czającego się tuż poza horyzontem wielkoluda, węszącego stosownej chwili, żeby napełnić kałdun garścią słodkich owoców, gdy wreszcie okryją się rumieńcem. Ale przecież… to był tylko klon jesionolistny, który wcześniej uschnie ze wstydu, niż się zarumieni i powije owoce…
Blond niewiasta upięła włosy na wzór słomianego, psiego ogona,
który kiwał się niezdecydowany, czy podoba mu się owo „małpowanie”, czy jednak
nie. Dylemat trwał do czasu, kiedy suczka (szpakowata na wzór właściciela) nie
oszołomiła jego nosa perfumami, niewątpliwie pełnymi kuszących estrogenów.
Zwierzątka zajęły się sobą, kompletnie ignorując kwitnącą na drugich końcach
smyczy tożsamą zażyłość. Bałem się wciągnąć powietrze nosem wolnym od parawanu,
żeby nie zarazić się szaleństwem wiosny, bo z dwoma rozjuszonymi samczykami
szanse miałbym mizerne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz