Młoda pani o
oczach jak szklane guziki patrzy przeze mnie na trawy kołyszące się za moimi
plecami. Skryta pod obszernym kapturem, z nogami na pedałach zdawała się
koncentrować na czymś tak bardzo, że nie dostrzegała rzeczywistości. W
zaroślach ptaki uwodzą się wzajemnie, skryty w chwastach nieużytków bażant
zawodzi rozpaczliwą samotność. Sroki smętnie siedząc na dachach debatują – widziały w wielu
domach kolorowe telewizory i nie potrafią zrozumieć, czemu one wciąż są czarno-białe. Niebo, jak skisłe mleko. Tłoczy się, przewala, kłębi. Naciska. Nie
wchodzę między domki jednorodzinne, żeby nie odbezpieczyć podwórzowych psów,
czekających tylko pretekstu, by dać światu świadectwo czujności. Chodzę, choć
donikąd idę. Nigdzie się spóźnić nie mogę, ani też zabłądzić. Kiedy celu nie ma
– ograniczenia zdają się być iluzją. Jest cisza. Duże kawałki ciszy, pokrojone
nierówno, niczym tort cięty niewprawną rączką. Samolot spieszy się,
najwyraźniej gdzieś zasiedział się i teraz nadrabia. Z tego pędu skrzydła mu
cofnęło. Jeśli jeszcze przyspieszy, gotów je zgubić, zostawić za sobą, bo
wyraźnie nie nadążają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz