Recytuję formułki z dekalogu, wierząc, bądź tylko
spełniając obywatelski obowiązek.
- Nie cudzołóż! Boże, a cóż to oznacza, dla kogoś,
kto każdego poranka budzi się z ciekawości, z lekkim niepokojem zerkając na leżącą obok bezwładność.
- Kobieta? – uff jeden grzech mniej – a obrączkę
schowała, czy „poszła na całość”? – błagam, niech nie będzie genetycznie
opalona słońcem znad równika, ani spalona wiatrami północy, z endemicznego
plemienia lapońskich Beduinów przemierzających bezkres śnieżny od wieków. Nie
zamierzałem zbrukać ich krwi własną, podłą i daleką od błękitnej linią życia.
- Nie kradnij. Kolejne wyzwanie, wobec którego czuję,
jak rosną we mnie podłości. Szwedzcy protoplaści znaleźli antidotum – obcinali
parszywe dłonie. Ale ja… kradnę słowa. Więc co mi obetnie inkwizycja? Język,
czy głowę?
A najgorsza, budząca natychmiastowy sprzeciw jest
preambuła – nie będziesz miał… Od samego brzmienia cierpnie mi moszna, a
sumienie karleje – nie potrafię. Nie jestem samarytaninem. Kim jest ktoś, kto
wymagać chce, żebym rzetelnie przyznał, iż jest ważniejszym ode mnie? Uczciwie
nawet Wielki nie udźwignie podobnego brzemienia!
Ponoć na wzór zostałem poczęty. Lustro oddaje rysy
ojca, domniemania – ideologię matki. Cud istnienia dzieje się we mnie i jest
zgodny z taktem boskiej klepsydry. Żyję – nie wiem jak, nie wiem, dlaczego,
pojęcia nie mam, co począć mam dziś, a co dopiero w wiekuistej chwale
Wielkiego.
Boję się, że zawiodę. Nie! Nieprawda. Wcale nie tego
się boję. Jestem PEWIEN, że zawiodę. Że urodziłem się zbyt małym, aby móc mieć
nadzieję, wszczepioną mi w łańcuch DNA chyba na wszelki wypadek – może Wielki
miał względem mnie plany, które właśnie zniweczyłem? Byłbym w stanie
zaprzepaścić boskie zamiary? Ja? Tuman skończony? Oczywiście!
Najwyraźniej dumy we mnie po korek, po brzegi
kruchego pucharu życia, które dane mi zostało, aby coś komuś udowodnić. Mi? Nie
warto pochylać się nad jednostką, która utonie, nim sięgnie lustra wody. Tej
samej wody, po której Wielki spacerował, by ochłodzić stopy znękane szorstkością pustynnego piachu, rozgrzanego do absurdu przez słońce Jeszcze Większego.
Idę po mojżeszowe tablice, które pewnie czas
przekłamał. Mity rosną na trupach faktów. A im dalej w czas się pogrążą, tym
więcej rozpasania i czarów. Idę, jako ten Tomasz, który preferował dotyk i nie
zrażało go narzucające się podejrzenie o homoseksualne skłonności.
Pierzchną mi stopy. Pięty zdrewniały, palce pełne
odcisków, droga nie zamierza się kończyć, ani dać nadziei, że za zakrętem, za
wzniesieniem zakwitną rajskie krainy, pośród których śmiech i trzepot skrzydeł
motylich.
Idę, choć w głowie rosną wątpliwości. Bo ja… człowiek
z miasta… nawykły do zsypów na śmieci, klatek, powielonych w nieskończoność,
poustawianych na wysokość chmur, współdzielonych powierzchni wygładzanych
walcami każdej wiosny i natury uczesanej żyłką, albo łańcuchem żaden detektyw
nie odkrył moich tropów. Uciekam, gdy za mną, krew w sakwach skórzanych tętni
pogardę. Niedowierzanie, bo przecież pokalałem zew krwi!
- A to dopiero jest grzech, jakiego nawet Bóg nie
miał czelności wykuć w granicie. On(a) wiedział(a), że podobna myśl gotowa
wypełnić wszystkie możliwe piekła.
- Poradzę sobie? Pośród insektów, rozpasania pór
roku, których nikt nie skwantyzuje, nie wydestyluje i nie ubierze w tuzin
zakazów? Nie zmusi do uległości, albo choć chwili słabości? Jak żyć mam pośród
nieznanych toksyn i wilgoci bijącej od jutrzejszego torfu? Jak konkurować z
prostactwem natury walczącej od wieków z niedostatkami? Żebym choć jednego
ziemianina miał w rodowodzie. A tam – mieszczuchy. Piecuchy, nieudaczniki,
spolaryzowane przez nurt wygody, namaszczone rozkładem drzewa rodowego sięgającego
poza zasięg encyklopedii.
Musiałem mieć „złą krew”. Albo być poczętym, gdy
konstelacje wreszcie powiedziały „nie”. Musiałem dorastać w goryczy własnych
domniemań, a te nie znały barier. Cóż mi z błękitnej krwi, kiedy czerw mnie
trawi? Kiedy (podobno) niemożliwy wątek cygańskiej duszy wziął górę? Kiedy każdy
z rodu zapierał się, że nigdy, że absolutnie, a ja…
Trawa pachnie zupełnie inaczej o pranku, w południe i
wieczorem. Zapachem świeżo spulchnionej ziemi można nakarmić oseska i starca.
Słońce inaczej pieści plecy nawykłego, niż pozostałych, wiatr niesie więcej
pokus, niż obrzydliwości.
Uciekam, rozpaczliwie zacierając ślady, żeby na mój
trop nie wpadli padlinożercy, watahy głodnych drapieżników, insekty zbyt małe,
abym umiał z nimi walczyć. Łudzę się, że się uda, chociaż historia nie wspomina
o mi podobnych.
- Cóż… „Historię piszą zwycięskie wojska” – nie wiem
skąd pamiętam ów cytat, ale jego logika poraża mięśnie – czyżby nikt, skażony
moimi wątpliwościami nie powrócił z tarczą? Przecież idzie się „tam”, by wrócić
i opowiadać… A czytałem już tak wiele opowieści, że uwierzyłem im, że można, że
warto, że idąc chłopcem, wrócę mężem. A teraz mam zrobić krok. Nie jakiś
szczególny, poza tym, że jest po prostu kolejnym. Do „tam”, albo do „z
powrotem”. I każdy zły, każdy bolesny i beznadziejny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz