Trzeba
przyznać, że dość trudno było JĄ zadowolić. Jak na księżniczkę przystało
kaprysy miała pierwszoligowe i nie nawykła płacić za poślednią jakość… Prawdę
powiedziawszy, nie nawykła w ogóle płacić. Nigdy i za nic. Wystarczyło, że
oplotła ofiarę mglistym spojrzeniem wypielęgnowanym paluszkiem wskazując
kaprys, aby czekać z gasnącą błyskawicznie cierpliwością na nieuchronne spełnienie.
Życzenie
zdawało się być proste, choć wymagało mozolnej pracy, z jaką i Kopciuszek
miałby kłopot, nawet uzbrojony w pomoc sił natury. Plaża miała być wysypana
perłami. Czarnymi. I to bez najmniejszego wyjątku. Łącznie z obowiązkową
ruchomą wydmą, na której miały zakwitać bezkolcowe błękitne róże, pstrokate orchidee,
rajskie ptaki wić miały gniazda, a drzewa owocowe rodzić miały na wpół obrane
już mandarynki, jabłuszka w łódeczkach i banany w plasterkach.
Skłoniłem
ławicę ostryg do współpracy, ale wolę nie zdradzać, jakimi posłużyłem się
argumentami, żeby zwiększyć ich wydajność. Były pracowite, choć sikały po
nogach ze zmęczenia produkując garściami czarny, perłowy piach pierwszej
jakości. Za niedoskonały kształt, albo kolor wyblakły karą był talerz
przeznaczenia stawiany przed niezbyt jurnym, ale wystarczająco bogatym bubkiem,
w celu konsumpcyjnego wzmocnienia sztywności organu ucisku płci słabszej ponoć
(choć to hipoteza mocno naciągana). Skropione płaczem cytryn ostrygi dogorywały
w przepastnych otchłaniach nienasycenia, co dopingowało pozostałe przy życiu do
wzmożonego wysiłku.
Kiedy
uporałem się z plażą, okazało się, że dno oceanu również należy wybrukować
perłami, ale dla odmiany białymi. Zerknąłem na wycieńczone ostrygi, a one (jak
jeden mąż) z rezygnacją poczłapały do talerzy przeznaczenia dając mi
jednoznacznie do zrozumienia, że zostały wyeksploatowane po kres. Zatrudniłem
somalijskich piratów do ograbienia plantacji na morzu południowochińskim, czy
może na półwyspie malajskim… Jeden czort! Poszli w tango z morskimi rolnikami i
dostarczyli lekko tylko okrwawione zastępy, które błyskawicznie nauczyłem
posłuszeństwa demonstrując talerze przeznaczenia z wyczerpanymi ostrygami.
Wzięły się do roboty i aż furczało od pereł toczących się na mokrą stronę
brzegu.
Malachitowa
bezludna wyspa dyskretnie zlokalizowana pośród toni i ubarwiająca wystrój, to
już był pryszcz. Piraci odwiedzili parę kopalni, kilka muzeów i było po
sprawie. Z bezludnością poszło jak z płatka (piraci nadal kotwiczyli tuż za
widnokręgiem i gotowi byli spacyfikować każdą wyspę – łącznie z Wielką Brytanią
i Australią, a na moim maleństwie zamierzali poćwiczyć rozmaite scenariusze
inwazji). Nieco trudniej było z kolorem oceanu, który miał się wybarwiać w
zależności od koloru stroju kąpielowego, żeby podkreślać niewątpliwą urodę
nosicielki, ale nie przytłaczać własną doskonałością. To chyba zrozumiałe, że jednostka
mniej więcej punktowa, choć z wielką aureolą, miała marne szanse konkurować z
majestatem nieskończoności oceanu, więc musiał on służyć jako nienachalne tło.
Oczywistym było, że wszelkie próby zajęcia pierwszego planu były
niedopuszczalne, nawet pod nieobecność Majestatu.
Woda,
co jest zrozumiałe, powinna być pełna wielokolorowych, żywych kwiatów, chętnych
do głaskania i niejadowitych, a przy tym nie mogła cuchnąć rybami, żeby nie
prowokować złośliwości, jakoby ciało księżniczki nawiązywało aromatem do
wysłużonego kutra rybackiego. Woda, naturalnie osolona solą morską pierwszej
jakości została przyprawiona rozmarynem z nutą mięty, a z odległych krain
ostatnie drewniane żaglowce wiozły zapasy goździków i cynamonu.
Zostało
wyczesać barany na firmamencie i wypolerować gwiazdy. Księżyc dramatycznie
pełnoziarnisty, wielkogęby dostał w pysk, aż się zawinął w rogal wychudły i
czuwał grzecznie za horyzontem czekając na wezwanie. Na wszelki wypadek na
słusznym łańcuchu przytroczony do korwety, żeby znów nie zaczął samowolnych harców.
Pejzaż był gotów do przeglądu i można było Księżniczkę zaprosić na inspekcję.
Kiedy
sześciu niewolnych o naoliwionych ciałach ustawiało lektykę i budowało kurort z
zadaszeniami, tarasami, knajpą z dancingiem, portem, molem, galerią handlową i
lotniskiem dla helikopterów Księżna łaskawie wyjrzała, by oszołomić świat
własną osobą. Udzielny minister od spraw cielesnych rozwinął przeźroczysty
ręcznik wielkości boiska do futbolu amerykańskiego i grubości dwunastu cali,
żeby największy z hipotetycznych gwoździ nie przedarł się w pobliże Majestatu,
który właśnie rozwijał swoje… no przecież nie członki, lecz własną, niepokalaną
kobiecość pielęgnowaną od… hmm… zagalopowałem się – szczęściem w myślach, bo jak
nic szwadron obronno-zaczepny Jej Doskonałości przerobiłby mnie na krwisty
dżem.
Półnadzy
posłańcy w spódniczkach z morskiej trawy donosili napoje w kolorach tęczy w
kryształowych szklankach pełnych kości lodu ciętych gdzieś na Grenlandii z
ostatniego dogorywającego lodowca, kucharze grillowali samego Michellina, żeby
na talerzu nie zabrakło gwiazdek, cygańska kapela z włoskim rodowodem i
sprzętem kradzionym gdzieś na hawajskich plażach (nieśmiało podejrzewam
współudział moich piratów) zaczynała grać oryginalną hiszpańską balladę
ukradzioną przedpremierowo wprost z partytury mistrza sztuk wszelakich, by
dogodzić Wielmożnej.
Słońce
czołgało się na czworakach skarcone wzrokiem pełnym oburzenia, że raczy lizać
to ciało doskonałe, mleczne i godne czci nieskończonej, wiatr merdał ogonem
błagając o zauważenie, bo chciał się pochwalić biedaczysko, że na cześć Bogini
wszystkie baranki na niebie zapędził tak, żeby żadne nie świeciło na Majestat
odwłokiem, a każdy był błogo uśmiechnięty (pod karą dożywotniego szarpania na
strzępy zgodnie ze wzorem ściągniętym z niepokornego Prometeusza). Dwuosobowy
klimatyzator wachlarzami z piór właśnie wymierających gatunków układał
powietrze w gładkie fale i loki, aby nadawało się do wchłonięcia i nie stanęło
w gardle ością. Gondolierzy we frakach utrzymywali jednostki w pełnej
gotowości, czekając chwili, by kuligiem wyruszyć w podróż dookoła malachitowej
wyspy sunąc po promieniach zawstydzonego wciąż słońca.
Jej
Łaskawość przedzierała się wzrokiem przez niedoskonały świat szukając uchybień
gotowych skaleczyć jej subtelne zmysły, a miała ich zdecydowanie więcej od
prostaczków, więc otoczenie zamarło w bogobojnym skupieniu czekając na
polecenia. W pół drogi do pirackiej korwety po powierzchni pomarszczonego (?
cóż za niedopatrzenie!) oceanu brykały delfiny świadome konsekwencji, gdyby
zabawa nie została doceniona z brzegu, a pomiędzy barankami, niczym motyle
fruwało wszystko, co potrafi fruwać usilnie starając się utrzymać jelita w
bezczynności. Zabrakło tylko pingwinów, gdyż te z braku talentu do fruwania i
strój adekwatny dla lokaja zostały oddelegowane do posług wszelakich z
produkcją lodów włoskich na czele.
Pani
przetoczyła się wzrokiem po najbliższej geografii, skubnęła z talerzyka jakąś
nieistotność i wyssała jeden z kolorów drinka, który ukrywał się tuż pod
parasolką, po czym zagaiła:
- No i co dalej?
Nudno tu… Wymyśl coś. Baw mnie proszę…
O, rety! I co teraz? Może perły przemalować... hmmm.
OdpowiedzUsuńtrudno wyczuć. ale skoro all... to chyba trzeba się postarać.
UsuńZnajoma , gdy dziecko mówi, że mu nudno odpowiada - to się rozbierz i pilnuj ciuchów, by nie ukradli...
OdpowiedzUsuńmoja matka ma to samo powiedzenie w asortymencie.
UsuńO, ludeczkowie moi mili... Jakież to bardzo moje klimaty!
OdpowiedzUsuńCzarna plaża, ruchome wydmy, błękitne róże, pstrokate orchidee, rajskie ptaki, na wpół obrane mandarynki, jabłuszka w łódeczkach, banany w plasterkach, białe perły na dnie oceanu, malachitowa wyspa (koniecznie bezludna!), boskie barwy słonej wody, delfiny i baranki... Gdybyż jeszcze ci naoliwieni niewolni mieli włosy koloru pszen-żyta i oczy w tonacji niebios!
Wywaliłabym wtedy całą tę cywilizację - od grilla po centrum handlowe i kapelę - i ooo, taaak to można żyć...
no proszę. farba nawet z kruka uczyni pszeniczny okaz, a soczewki kontaktowe w dowolnym kolorze, to już nawet nie fanaberia, tak łatwo są dostępne.
UsuńNic z tego! Kolorystyka naturalna ma być i kędziory niczym u Dionizosa, a skóra jasna jak słońce.
UsuńDionizos! wystąp!, a potem rozmnóż się, żebyś był sześciokrotnym Dionizosem.
UsuńJeśli chodzi o mnie, mógłby być nawet tuzinem Dionizosów lub zgoła kopą.
Usuńa niech! a co mi tam.
Usuń