Gdyby
nie chyląca się ze starości szafa poddasze byłoby kompletnie puste. Podłoga ze
skrzypiących, porozsychanych desek stała się schronieniem dla drobnego życia,
które w zamieszkiwanych pomieszczeniach tępione jest bez litości. Okno
sięgające podłogi, złożone z wielu małych szybek wpiętych w drewnianą
kratownicę okiennicy stawało się witrażem, na którym czas wymalował wyschnięte
strumienie deszczu przedzierającego się przez osadzający się latami kurz. Na
ścianach liniały tynki odpadając płatami, jak łupież. Powietrze pachniało
przesuszoną stęchlizną, szorstkim, nawianym pod dachówki bezpańskim kurzem i
pajęczynami podartymi nie wiadomo przez kogo. Pająki uwijały się, żeby naprawić
zniszczenia wyglądające, jakby ktoś przedzierał się jak przez dżunglę, by dotrzeć
do okna.
W
jednej z drobnych szyb dostrzegłem wytarte niecierpliwą dłonią nierówne kółko.
Podszedłem szlakiem wydartym w pajęczych sieciach i zerknąłem przez oczyszczony
owal. Okno wychodziło na brzeg małego jeziora okolonego z odległej strony lasem
porośniętym nadbrzeżną gęstwiną zniechęcającą do wychodzenia tam na brzeg. Na
bliższym, łaskawszym brzegu stała ławka ze złuszczoną do cna farbą. Stare
drewno nadgryzione zębem czasu trzymało się jeszcze, lecz na pierwszy rzut oka
widać było, że ławka jest równie leciwa jak opuszczony dom w którym stałem. Na
ławce siedziała dziewczyna w lekkiej, letniej sukience zdobionej w nieznane mi
kwiaty. Bosymi stopami machała beztrosko, bo nie sięgała nimi ziemi i tylko
źdźbła traw mogły ją połaskotać w pięty. Dłonie wsunęła pod siebie, żeby nie
zajmować się nimi. Może miała nawyk gryzienia paznokci i schowała ręce, żeby
nieświadomie nie ulec pokusie i patrzyła w drobniuteńkie zmarszczki na wodzie
figlujące w nabrzmiałym, czerwonym słońcu wstydliwie chowającym się za lasem.
Między
mną w oknie, a dziewczyną na ławce wił się nieśmiało jakiś kostropaty parkan z
chylących się sztachet, a na jednej z nich wisiał zapomniany dzbanek z urwanym
uchem. Zdziczała jabłonka obsypana drobnym, robaczywiejącym owocem uginała się
pod ciężarem płodów, których od dawna nie miała z kim podzielić, więc płakała
nimi, a one czerwieniały i czerniały pod drzewem roznosząc aromat pokusy, aż
sczezły. W trawach wybujały chwasty zerkające zazdrośnie na spory zagon pokrzyw
dumnie kiwających się w rytm narzucony dziewczęcymi stopami, jakby wiatr
dostosował się do tej melodii. Stałem cicho, żeby nie spłoszyć chwili, gdy
gasnące promienie słońca przeczesywały dziewczęce włosy nadając im połysku i
barwy dojrzałych kasztanów. Nie była ruda, włosy miała niemal czarne, jednak w
tym świetle zdawały się nabierać barwy głębokiej miedzi. Na jeziorze łuska
drobnej fali złociła się i mamiła pozornym bogactwem aż słońce zaszło zupełnie.
Dziewczyna
wstała i bez pośpiechu podeszła do brzegu łagodnie zanurzającego się w wodach
jeziora i pozwoliła wodzie polizać stopy. Zadrżałem, jakbym to ja zanurzył się
w chłodnej wodzie, albo został zrewidowany nocnym wiatrem. Dziewczyna śpiewała,
a raczej nuciła pieśń, której słowa ślizgały się po wodzie jak stado nartników
i odbijały się od bardzo już niewyraźnej ściany lasu, by powrócić wzmocnione
echem i zmęczone podróżą szukały chętnego ucha, żeby w nim zamieszkać, albo
choć osiąść na chwilę. Głos miała tak piękny, że zasłuchałem się bez pamięci i
nie mogłem zrobić jednego kroku. Przytulony nosem do szyby chłonąłem ciemność
szukając w jego gęstwinie dziewczyny o bosych nogach i włosach rozgrzanych
słońcem, lecz jej obraz był już wyłącznie imaginacją.
Poczułem
żal, jakbym został okradziony z czegoś, czego szczerze pragnąłem. Został mi
wyłącznie słuch, który nie miał wątpliwości, że dziewczyna wciąż tam jest i
śpiewa głosem krystalicznie czystym. Myślałem, że to jakiś omam słuchu, ale
byłem przekonany, że głos przesuwa się i dochodzi z innego miejsca. Zupełnie,
jakby wsiadła na łódź i płynęła nią wskroś jeziora. A przecież nie skrzypiały
dulki wioseł, nie pluskała toń darta piórem wiosła. Tylko głos szedł po wodzie,
jakby posiadł umiejętność wodnych pajączków dotykających toni tak lekko, że
nawet się nie ugnie. Las niczym pasterski owczarek naganiał do mnie dźwięki i
sprawiał, że mój żal rósł i z każdą chwilą wypełniał mnie pragnieniem trudnym
do opanowania. Chciałem pójść na zewnątrz. Na tę ławkę, na której siedziała wcześniej
i posłuchać z bliska jej śpiewu. Byłem skażony logiką, myślą, że musi stać na
brzegu i śpiewać, bo przecież nie da się przejść jeziorem na drugą stronę,
czyli to mój słuch płata mi figle – dziewczyna musi być tuż obok i tylko fragment
nocy dzieli mnie od niej.
Odepchnąłem
się od ściany i wyprostowałem zdecydowany pójść i ją odnaleźć, gdy na ramieniu
poczułem ciężar sękatej dłoni. Z ciemności łypały na mnie oczy, a reszta
sylwetki była domysłem, albo nadzieją rozsądku, że to człowiek, którego
zbliżanie się przegapiłem zafascynowany śpiewem dobiegającym od wody. Udawałem,
że to gospodarz, od którego zamierzałem odkupić ten dom wraz z rachitycznym
płotkiem i zagonem pokrzyw. Ze zdziczałą jabłonką, która znów mogłaby rodzić
prawdziwe jabłka i ławką, którą można oczyścić z wieków obojętności i
przywrócić życiu. Ale to nie mógł być właściciel, bo ten, który tu mieszkał,
nie żył już ze czterdzieści lat, a jedyny spadkobierca mieszkał za oceanem i
chciał się pozbyć tego spadku za bezcen, byle nie musieć tu więcej zaglądać.
- Chodź ze mną,
jeśli już koniecznie musisz – wychrypiał głosem odwykłym od mówienia, a potem
pociągnął mnie mocno trzymając za łokieć, jakby się bał, że wyrwę się i
pobiegnę.
Deski
skowytały pod moimi krokami, a on szedł bezszelestnie. Byłem pewien, że o
poranku zobaczę na poddaszu własne, osamotnione ślady, gdy po nocnym gościu
zostanie wyłącznie wspomnienie. O ile w ogóle poranek dla mnie nadejdzie.
Schody jęczały i cały dom zdawał się protestować przeciwko tym śródnocnym
spacerom. Mój przewodnik cicho uspokajał skarżące się drewno i mamrotał coś
niezrozumiale. Szliśmy, a trawy śliniły się wilgocią oblepiając nogawki spodni
i buty, aż zadrżałem ogarnięty chłodem. Szczęściem, droga była krótka, przewodnik
znał ją tak dobrze, że nie potrzebował nawet iskierki światła. Usiedliśmy na
ławce. Wyjął fajkę i nabijał ją z pietyzmem, a kiedy zapalił w topniejącej
chmurze dymu zobaczyłem znów wzrok wbity we mnie i przedzierający się do mojego
sumienia i przetrząsający mu kieszenie. Korzystając z czerwonego ognika
dostrzec zdołałem brodę białą jak śnieg i włosy ściągnięte gumką w ubożuchny
koński ogon. Światło tonęło w jego pobrużdżonej twarzy i nie mogło wydostać się
z wąwozów zmarszczek. Tylko oczy wciąż były młode, a ostre spojrzenie mogło
pokroić noc na plasterki.
Zawołał
coś, czego nie zrozumiałem. Może z kaszubska? Nie wiem, jednak słowa brzmiały
obco. Sponad dachu chałupy tchórzliwie wyjrzał strzęp księżyca i chyba fiknął
koziołka poślizgnąwszy się na omszałych dachówkach. Wpadł do jeziora, gdzie
rozlał się poświatą po całej toni bladym, wystraszonym światłem. Od lasu szła
do nas dziewczyna w letniej sukience z jakąś witką w dłoni. Jakby pasła gęsi,
czy owieczki. Szła wodą śpiewając piosenkę żywszą niż wcześniejsza, lecz równie
niezrozumiałą. Ze zdumienia straciłem mowę i patrzyłem na nią zapominając
zupełnie o obecności staruszka, kiedy doszła do brzegu i podeszła do nas.
Dygnęła w moją stronę, a potem usiadła na kolanach starszego pana i ucałowała
go w oba policzki obejmując rękami szyję. Odważyłem się przełknąć ślinę i
gapiłem się, jakbym w życiu nie widział dziewczyny w sukience tulącej się do
własnego dziadka.
- Więc chcesz
kupić dom – raczej stwierdził, niż zapytał chrypiąc jak poprzednio – Ale nie
wiesz, że jeśli go kupisz, to z tą sierotą. Nie można kupić domu i wygnać jej
stąd. To jej dom, jej ławka i jezioro. Przychodzi tu każdej nocy i powiezie cię
na zgubę, jeśli kupisz dom wbrew jej woli. Przypomnij sobie śpiew. Pójdziesz za
nim tam, gdzie jezioro zamknie się nad tobą i już nie wrócisz. Mi już brakuje
sił, przydałby się tu ktoś młodszy i silniejszy. Dobrze się zastanów. Zostawię
was, żebyście porozmawiali, nim podejmiesz decyzję. Jeśli się dogadacie odejdę,
jeśli nie - odejdziesz ty. Do rana zostało mnóstwo czasu. I nie powiem do
widzenia, bo widzimy się ostatni raz.
Wstał,
pociągnął z fajeczki, a dziewczyna rzuciła mu się na szyję i prosiła go o coś w
ich prywatnym języku. Pogłaskał ją po włosach i lekko lecz zdecydowanie
posadził na ławce. Rozplątał jej dłonie i jedną z nich wsunął w moje ręce.
- Dajmy sobie
szansę – wyszeptał wyraźnie zmęczony – Może w końcu się uda. Zostańcie. Chociaż
do rana.
To nie domek z ogródkiem, tylko dom z dziewczyną
OdpowiedzUsuńniech będzie, że jestem perfidny, albo przewrotny. ale jabłonka była, a ogródek chwastem zarósł z braku gospodarza.
Usuń