Cmentarz
ktoś otoczył murem tak wysokim, że bluszczom jego pacyfikacja zajęła co
najmniej dwadzieścia lat. Winorośl pazernie gryzła cegły i wypijała wszystko,
czym mogła ją nakarmić zaprawa łącząca cegły. Mieszkały w niej jakieś porzucone
gniazda wysoko nad głowami widoczne późną jesienią, kiedy winna purpura szarpana
wiatrem spływała w otchłań asfaltowej rzeki i niemiłosiernie deptana oponami
ginęła, by odrodzić się wiosną równie nietrwale, uwijały się pająki, żeby utkać
mgłę zwodniczą i wyłapać nocne ćmy zbyt nieostrożne, czy muszki zwabione
aromatem fermentujących, dzikich owoców.
Wspiąłem
się, gdy szlabany świateł zatrzymały ruch kołowy i okolica zamarła w bezruchu.
Trzeszczała winorośl, jednak trzymała mocno muru, zakochana w nim na zabój.
Szerokim na dwie cegły wierzchem ciągnął się ledwie widoczny pas tłuczonego
szkła sterczącego z pokruszonej zaprawy, a dwa splecione węże z kolczastego
druty wyliniały całkiem i cicho osypywały się rdzawe i niegroźne. Jakiś jawor
podał mi dłoń, więc skorzystałem żeby nie szamotać się w tańcu na szkle.
Zsuwałem się po szorstkiej korze trzymając się usłużnych gałęzi i nim się
zasapałem wylądowałem w butwiejących liściach i kładących się do snu źdźbłach
wszelkich chwastów.
Noc
chyba tylko na to czekała i spadła z nagła zostawiając mnie sam na sam z
bezwzroczem. Czułem jeszcze pod ręką ciepłą skórę jawora, a pod nogami
szeleszczącą, ciepłą płaszczyznę jesiennego dywanu. Powietrze oswojone z ciszą
i bezruchem trwało wokół bez niepokoju wsłuchane w bicie serca. Jedynego, które
jeszcze mogło bić. Trzeba przyznać, że byłem tutaj mniejszością niespodzianą i
tak odmienną od zastanego, że aż kusiło podejść i choć dotknąć. Mnie dotknąć.
Wołałem nie myśleć kto, lub co miałoby mnie dotykać nocą na cmentarzu, który
był wystarczająco stary, żeby nikt z żyjących nie pamiętał już jak bić potrafi
serce tutejszych lokatorów.
Usiadłem,
gdyż pozbawiony wzroku mógłbym tylko krzywdę sobie zrobić. Oparłem się plecami
o uczynne drzewo i uczyłem swoje ciało cierpliwości. Wiatr zajrzał na chwilę,
ale poszedł sobie znudzony miejscem, w którym jak zwykle nic się nie dzieje.
Ziemia pachniała próchnicą. Miękką, ciepłą ziemią pełną wilgoci przechowywanej
skwapliwie na gorsze czasy. Dało się już wyczuć zapach schnących liści i trawy
posiwiałej od słońca, choć nocą rosa starała się wciąż ożywić zmęczone latem
rośliny. Ogarek księżyca zakołysał się na krawędzi muru, ale chyba się
skaleczył, bo został po tamtej stronie – zbyt mały widać, aby mur przeskoczyć.
Niech dorasta w spokoju, choć przydałby się tu.
Siedziałem
i słuchałem, jak chroboczą po murze maluteńkie nóżki owadów poszukujących
pokarmu, jak bzyczą małymi skrzydłami kryjąc się przed głodem nietoperzy o
skórzastych skrzydłach miękko uklepujących noc nade mną. Oczy mogłem spokojnie
zamknąć, żeby nie wpadł mi w nie jakiś okruch nocy, pyłek strącony
nieostrożnością lub złośliwością nadrzewnej drobnicy. Niewiele jest takich
miejsc, gdzie milczenie jest aż tak naturalne i namacalne. Cisza, której można
dotknąć i powąchać niemalże łaskotała mnie w uszy i nos. Bałem się, że kichnę i
rozproszę ją i będzie się bardzo długo zbierać zanim wróci. Płocha ta cisza
niezwykle. Dzika.
Siedziałem
beztrosko i kurzyłem się, ale gdzie mi do skorupy, którą tu wszystko obrosło.
Drzewa deponowały liście okrywając nimi nierówne, spękane płyty nagrobne i
bawiły się w odwrócone scrabble połykając literki, które oczami wyobraźni
widziałem z gotyckim sznytem wycięte w kamieniu i z liniejącymi złoceniami.
- Mogę? –
znienacka ktoś zapytał, jakbym zajął ostatnią ławkę w parku, a on chciał
przysiąść się do mnie.
Otworzyłem
oczy, co niewiele wniosło poza tym, że dostrzegłem czerwony krąg żaru. Pytający
palił fajeczkę, a kiedy wytężyłem wzrok zdawało mi się, że widzę kontur kogoś
równie starego jak ten cmentarz i w pelerynie skrojonej na wzór angielski.
- Proszę – nie bardzo wiedziałem, jak mam mu
zrobić miejsce, żeby się dosiadł, bo przecież mógł się oprzeć o cokolwiek.
- Dziękuję –
sapnął siadając obok mnie. Jego peleryna pachniała wełną i wilgocią, trochę
fajką, a trochę starym kurzem, którego nigdzie nie brakowało – Tu nieczynne od
dawna. Cmentarz nie przyjmuje nowych lokatorów… Poza tym wydajesz się pełny
życia, więc trochę za wcześnie przyszedłeś. Odprowadzę cię do bramy. Wróć,
kiedy przyjdzie pora. Może uda się jakoś ciebie tu wcisnąć. Oczywiście, jeśli
pozostali się zgodzą.
Wstał
i otrzepał się z liści, a potem wytrząsnął fajeczkę o nagrobny kamień.
Starannie dogasił żar nim zdmuchnął go w ziemię. Chyba czekał na mnie, chociaż
ledwie go widziałem. Ale wstałem i poszedłem za nim niepewnie stawiając kroki.
Za to on szedł, jakby był nocnym stróżem, który na pamięć zna już każdy krok i
pod butem poznaje gdzie się znajduje. Nie wiem jak, ale on wiedział w którą
stronę należy iść. Schwytałem poły jego peleryny i szliśmy w milczeniu mijając
nicość bezdenną i niedostrzegalną. Ciężkie dwuskrzydłowe wrota tarasowały
przejście, ale o tym przekonałem się dopiero, gdy mój przewodnik uchylił jedno
ze skrzydeł.
- Bywaj. I do
zobaczenia – powiedział dość przyjaznym głosem i gdy tylko zrobiłem dwa kroki
przez bramę zamknął ją bez wysiłku, pośród skrzypienia nieoliwionych zawiasów.
– Nie spiesz się,
tu każdy zdąży – usłyszałem jeszcze, a potem kroki zaszeleściły na żwirowej
alejce pełnej zeschłych liści oddalając się bez pośpiechu.
Rozejrzałem
się wokół, a pod cmentarnym murem siedział chudziutki księżyc i patrzył na mnie
z wyrzutem, że go ze sobą nie zabrałem. Też wolałbym, żeby poszedł ze mną, ale
nie dał rady. Za to teraz miał buzię w podkówkę wygiętą i chyba się na mnie
obraził, ale słowem się nie odezwał. Chciałem coś powiedzieć na zgodę, kiedy
oświetlił żelazną bramę pełną rdzewiejących zdobień. Poszedłem wzrokiem za jego
wskazówką i usiadłem. Brama była wielką kłódką zamknięta na łańcuch…
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńPowiedziałabym, że w podobnym klimacie:
"Po krzesanicach mech się pnie zielony,
cyprysy smukłe nad morską głębiną
widzą swój smutny kształt odzwierciedlony
i nieruchome patrzą w niebo w górze,
gdzie nigdy złoto nie płynie i róże,
a tylko sine mgły obłoków płyną.
Tu dusze cieniom podobne, milczące,
snują się białe przez ciemną zieloność
po bladych plamach, które kładzie słońce;
lub z wąskich okien kutych w skałach ściennych,
patrzą po falach szklannych i bezdennych,
patrzą się w mglistą, wieczną nieskończoność."
("Wyspa Umarłych" - K. Przerwa-Tetmajer)
Pozdrawiam:)
skojarzenia masz ładniejsze od tekstów. dziękuję.
UsuńPodobno w takich miejscach nie duchów należy się bać, a raczej żywych...tylko skąd pewność, co widzimy?
OdpowiedzUsuńa co z tym, czego nie widzimy?
UsuńTego to naprawdę trzeba się bać...
Usuńa może wystarczy poznać? zapalić światło, albo zagaić?
UsuńBardzo ładne te twoje opisy przyrody. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńdziękuję. wiele tej przyrody, to tam nie ma. jakieś drzewo i parę owadów.
UsuńA jednak bardzo ładne i dobrze się czyta
Usuńcieszę się, że sprawiłem Ci odrobinkę radości.
UsuńNawet więcej niż odrobinkę Drogi Autorze. Lubię tu zaglądać 😃 Pozdrawiam serdecznie
Usuńkłaniam się nieodmiennie - lubię gości.
Usuń