Łatwiej
przypalić czajnik, niż wodę, więc naukę gotowania zacząłem od podstaw.
Dysponowałem źródłem ciepła napędzanym miejskim gazem, a z rozpalaniem ogniska
nie miałem większych problemów. Ten proces był mi nieobcy i udawał się nawet w
skrajnie niekorzystnych warunkach terenowych pośród śniegów, zawiei i deszczu,
więc w ekskluzywnych kuchennych warunkach było nie do pomyślenia, żeby nie
powiodło mi się. Niebawem trzaskały iskry na palniku – wybrałem największy,
żeby mieć czas oswoić się z gotowaniem, a do godności czajnika mianowałem
garnek świecący chromem i zniekształcającym mój uśmiech jakby darł ze mnie
łacha. Miał szczęście, że mój zapał kulinarny nie wygasł tymczasem, bo byśmy
się pogniewali.
Nalałem
wody i zaczęły się igrzyska. Płomień poczuł się ważny i z żółtego przeobraził
się w pomarańczowy, a miejscami migotał na zielono, albo niebiesko. Może
przypiekał jakieś bakterie na tyle głupie, żeby trwać pod dnem garnka? Woda w
obliczu ignoranta warzyła się raczej niechętnie i wzdychała cichutko. Parowało,
czyli zapewne zmarzła. Ja w każdym razie gdy marznę, to paruję ustami i nosem,
a kto wie, czy nie czynię tego podobnie do wody całą powierzchnią. Płomień
stękał z wysiłku, garnek wciąż przedrzeźniał mnie zniekształcając sylwetkę, a
woda zaczęła rodzić perły powietrza. Nie sądziłem, że wyprodukuję bezbarwnego
szampana i chwilkę zastanawiałem się, czy nie zabutelkować bąbelków na jakąś
okazję, choć kalendarz na ten temat milczał złowieszczo.
Wreszcie
woda czknęła i zaczęła podskakiwać, a potem usiłowała wydostać się z gara
niczym stado ślimaków z wiadra. Płomienie syczały jakieś przekleństwa, więc je
skarciłem i zdławiłem ostatecznie bunt niespodziany. Udało się. Ogień wycofał
się na z góry upatrzone pozycje i zaległ w okopach czekając na strategiczną szansę
w przyszłości. Zaczęła się wojna pozycyjna. Pozycja gara była bardzo stabilna,
więc nie przejmowałem się jego losem. Woda transformowała do postaci lotnej, by
mi umknąć, nim podejmę kolejne tortury, więc zamknąłem bestię pokrywką w
kolorze nieba. Miałem przeźroczyste, jednak wstyd mi było zerkać na umordowaną
ciecz, jak walczy o życie. Wolałem odciąć się od tej męki i zastanowić nad
ciągiem dalszym.
Mając
war dobrze byłoby go wykorzystać w szlachetnym celu. I tu zaczęły się kłopoty,
bo nie podejrzewałem, że tak szybko nauczę się gotować, więc nie miałem
gotowego pomysłu na ciąg dalszy. Osobiste spożycie wydawało się niezbyt
szlachetnym i bardzo egoistycznym podejściem, a poza tym – jak spożyć pięć
litrów wrzątku? Tą ilością mógłbym samego siebie ze skóry obrać, ale wątek
masochistyczny nie zainteresował mnie specjalnie. Usiadłem ze wzrokiem wbitym w
garnek i szukałem alternatyw. Najprościej byłoby kogoś zaprosić, ale sąsiedzi
porozjeżdżali się, pobliska szkoła ogłosiła wakacje, a ekspedientki nie opuszczą
sklepów, żeby skosztować mojej wody, nawet, jeśli to pierwsza w życiu
samodzielnie ugotowana rzecz. Może mało ekskluzywna, ale nie od razu te
Krakowy, Dzikie Zachody i kosmosy zdobywano.
Herbatka?
Nawet we dwoje zajęłaby nam tydzień chyba. Odpada. Wyszło mi, że może zupa, bo
zupa lubi zawierać gorącą wodę, której szczęśliwym posiadaczem stałem się przed
chwileczką. Chciałem zadzwonić po wsparcie, jednak wystraszyłem się odrobinkę
tych niekończących się pytań, jaka zupa, co masz w lodówce i tym podobnych
poleceń typu zejdź i kup. No… nie każdy lubi się przyznawać, że lodówkę
zamieszkuje lód i jakiś kosmaty Yeti patrzący smętnie na coś z dawna
zapomnianego. Ale skoro on tego zjeść nie dał rady, to ja nawet nie próbuję.
Czekam, aż się skusi. Ileż można na samym lodzie przetrwać?
Odświeżyłem
pamięć i przypomniało mi się, że Cygan zupę zaczynał robić podobnie, a
następnie utopił gwóźdź. Może mu żelaza brakowało? Gwoździ nie miałem, ale trzy
blachowkręty nieużywane od nowości znalazłem i poświęciłem. Poszły do gara w
milczeniu i zatonęły cicho jak rosyjskie „niewidzialne okręty”. Lód wrzucać od
wrzątku, to jakby zaprzeczyć celowi, któremu miało służyć gotowanie, a gotować
gatunki wymierające (czytaj Yeti) nie wypada. Wzruszyłem ramionami i wyszedłem
na zakupy. Bezdomny pies poinstruował mnie, gdzie znajdę sklep z kośćmi, a
nawet podzielił się informacją, gdzie składują te, których nie udało się
sprzedać. Postanowiłem unieść się honorem i kupić, a nie myszkować w pieskiej
restauracji.
Ekspedientka
widząc moją determinację zademonstrowała własny biust i wieprzowe kości.
Wybrałem kości, co może nie było zbyt grzeczne, ale służyło celowi i domówiłem
parówkę dla bezdomnego. Poszedłem następnie do warzywnego za ciosem, skoro szło
mi tak świetnie, a po drodze poczęstowałem psinę. Wziął w zęby ostrożnie,
wyniósł w róg podwórza i zakopał – albo był nażarty, albo parówka musiała
dojrzeć do konsumpcji. A ja sądziłem, że jest dojrzała… W sklepie warzywnym
wszystkie kolory świata. Wybierałem ostrożnie, bo mnóstwo zielonych. Czemu
niedojrzałe sprzedają? Pewnie dłużej się da przechować. Ja wziąłem żółte,
pomarańczowe i czerwone. Zielone niech żre ktoś inny. Nie chciałem na swoją
zupę czekać tydzień, aż mi warzywa dojrzeją.
Kość
przerosła rozmiar garnka, jednak większego nie miałem, to wraziłem ją grubszym
końcem do wody, a drugi sterczał jak drzewce lancy wbitej w wątrobę wroga.
Pastwić się nad martwą kością nie zamierzałem. Niech sterczy – będzie na drugą
zupę jak znalazł. Pod kość wrzuciłem trochę tych żółtych warzyw, żeby zupka nie
była pusta i spuściłem biesy z uwięzi. Płomień skoczył garnkowi do gardła i
oblizywał go bezwstydnie, jakby chciał wszystko pożreć na surowo. Trochę mu
wędzidło przykręciłem, żeby nie rozszalał się nadmiernie. Założyłem sobie, że jak
mięso od kości odejdzie, to pewnie będzie już ok, jednak nie miałem pojęcia ile
to potrwa, więc koczowałem wokół garnka zaglądając mu w toń głęboką. Zawartość
zaczęła pachnieć tak, jak woda nie potrafi, co sugerowało bliski koniec.
Skosztowałem. Oficjalnie i jawnie, nie jakimś ukradkiem. Kosztowanie jest
obowiązkiem kucharza i nie ma się czego wstydzić, choćby i pępek wypchnęło na
skraj horyzontu.
Czułem
się trochę jak oblatywacz – taki Ikar, który samotnie w dziewiczy rejs
wyruszył. Garnek się nie przypalił – przynajmniej od zewnątrz, co potraktowałem
jak wskazówkę, że za długo jeszcze się nie gotuje to moje cudo
warzywno-kościane na wodzie z trzema wkrętami. Cygan wiedział co dobre. Tylko
przyprawić czymś więcej jak żelazo i będzie w sam raz. Z lodówki wychylił się
Yeti zwabiony aromatem i coś tam mruczał po chińsku, czy kto-go-tam-wie po
jakiemu. Niech ma pluszak. Nabrałem chochelką do miseczki i wstawiłem mu do
lodówki. A co! Niech zna gest. Może gorące mu szkodzi i musi poczekać aż trochę
ostygnie? Z garnka sterczała kość czekając na kolejne natchnienie.
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńNie taka zupa straszna, jak ją malują:) a chińskie przysłowie mówi, że i woda, na którą się patrzy, w końcu się zagotuje.
Może czas na kolejny stopień wtajemniczenia:):
https://www.youtube.com/watch?v=qGkq9tiCENY
Pozdrawiam:)
zachwycająca jest Twoja wiara w moje talenty. dziękuję.
OdpowiedzUsuńprędzej nauczę się tego powiedzenia po chińsku.
Jest taki wiersz Świetlickiego o wodzie, która się nie chce zagotować, tak mi się przypomniał, ale u ciebie szybko się ugotowało całe 5 litrów.
OdpowiedzUsuńZe zwiększeniem wysokości gotowanie idzie coraz słabiej. powiedzmy, że bardzo wolno myślałem, więc zanim skończyłem ów mozolny proces, to woda zawrzała. a wiersza nie znam niestety.
Usuń