czwartek, 15 sierpnia 2019

Początkujący czarnoksiężnik.


Łatwiej przypalić czajnik, niż wodę, więc naukę gotowania zacząłem od podstaw. Dysponowałem źródłem ciepła napędzanym miejskim gazem, a z rozpalaniem ogniska nie miałem większych problemów. Ten proces był mi nieobcy i udawał się nawet w skrajnie niekorzystnych warunkach terenowych pośród śniegów, zawiei i deszczu, więc w ekskluzywnych kuchennych warunkach było nie do pomyślenia, żeby nie powiodło mi się. Niebawem trzaskały iskry na palniku – wybrałem największy, żeby mieć czas oswoić się z gotowaniem, a do godności czajnika mianowałem garnek świecący chromem i zniekształcającym mój uśmiech jakby darł ze mnie łacha. Miał szczęście, że mój zapał kulinarny nie wygasł tymczasem, bo byśmy się pogniewali.

Nalałem wody i zaczęły się igrzyska. Płomień poczuł się ważny i z żółtego przeobraził się w pomarańczowy, a miejscami migotał na zielono, albo niebiesko. Może przypiekał jakieś bakterie na tyle głupie, żeby trwać pod dnem garnka? Woda w obliczu ignoranta warzyła się raczej niechętnie i wzdychała cichutko. Parowało, czyli zapewne zmarzła. Ja w każdym razie gdy marznę, to paruję ustami i nosem, a kto wie, czy nie czynię tego podobnie do wody całą powierzchnią. Płomień stękał z wysiłku, garnek wciąż przedrzeźniał mnie zniekształcając sylwetkę, a woda zaczęła rodzić perły powietrza. Nie sądziłem, że wyprodukuję bezbarwnego szampana i chwilkę zastanawiałem się, czy nie zabutelkować bąbelków na jakąś okazję, choć kalendarz na ten temat milczał złowieszczo.

Wreszcie woda czknęła i zaczęła podskakiwać, a potem usiłowała wydostać się z gara niczym stado ślimaków z wiadra. Płomienie syczały jakieś przekleństwa, więc je skarciłem i zdławiłem ostatecznie bunt niespodziany. Udało się. Ogień wycofał się na z góry upatrzone pozycje i zaległ w okopach czekając na strategiczną szansę w przyszłości. Zaczęła się wojna pozycyjna. Pozycja gara była bardzo stabilna, więc nie przejmowałem się jego losem. Woda transformowała do postaci lotnej, by mi umknąć, nim podejmę kolejne tortury, więc zamknąłem bestię pokrywką w kolorze nieba. Miałem przeźroczyste, jednak wstyd mi było zerkać na umordowaną ciecz, jak walczy o życie. Wolałem odciąć się od tej męki i zastanowić nad ciągiem dalszym.

Mając war dobrze byłoby go wykorzystać w szlachetnym celu. I tu zaczęły się kłopoty, bo nie podejrzewałem, że tak szybko nauczę się gotować, więc nie miałem gotowego pomysłu na ciąg dalszy. Osobiste spożycie wydawało się niezbyt szlachetnym i bardzo egoistycznym podejściem, a poza tym – jak spożyć pięć litrów wrzątku? Tą ilością mógłbym samego siebie ze skóry obrać, ale wątek masochistyczny nie zainteresował mnie specjalnie. Usiadłem ze wzrokiem wbitym w garnek i szukałem alternatyw. Najprościej byłoby kogoś zaprosić, ale sąsiedzi porozjeżdżali się, pobliska szkoła ogłosiła wakacje, a ekspedientki nie opuszczą sklepów, żeby skosztować mojej wody, nawet, jeśli to pierwsza w życiu samodzielnie ugotowana rzecz. Może mało ekskluzywna, ale nie od razu te Krakowy, Dzikie Zachody i kosmosy zdobywano.

Herbatka? Nawet we dwoje zajęłaby nam tydzień chyba. Odpada. Wyszło mi, że może zupa, bo zupa lubi zawierać gorącą wodę, której szczęśliwym posiadaczem stałem się przed chwileczką. Chciałem zadzwonić po wsparcie, jednak wystraszyłem się odrobinkę tych niekończących się pytań, jaka zupa, co masz w lodówce i tym podobnych poleceń typu zejdź i kup. No… nie każdy lubi się przyznawać, że lodówkę zamieszkuje lód i jakiś kosmaty Yeti patrzący smętnie na coś z dawna zapomnianego. Ale skoro on tego zjeść nie dał rady, to ja nawet nie próbuję. Czekam, aż się skusi. Ileż można na samym lodzie przetrwać?

Odświeżyłem pamięć i przypomniało mi się, że Cygan zupę zaczynał robić podobnie, a następnie utopił gwóźdź. Może mu żelaza brakowało? Gwoździ nie miałem, ale trzy blachowkręty nieużywane od nowości znalazłem i poświęciłem. Poszły do gara w milczeniu i zatonęły cicho jak rosyjskie „niewidzialne okręty”. Lód wrzucać od wrzątku, to jakby zaprzeczyć celowi, któremu miało służyć gotowanie, a gotować gatunki wymierające (czytaj Yeti) nie wypada. Wzruszyłem ramionami i wyszedłem na zakupy. Bezdomny pies poinstruował mnie, gdzie znajdę sklep z kośćmi, a nawet podzielił się informacją, gdzie składują te, których nie udało się sprzedać. Postanowiłem unieść się honorem i kupić, a nie myszkować w pieskiej restauracji.

Ekspedientka widząc moją determinację zademonstrowała własny biust i wieprzowe kości. Wybrałem kości, co może nie było zbyt grzeczne, ale służyło celowi i domówiłem parówkę dla bezdomnego. Poszedłem następnie do warzywnego za ciosem, skoro szło mi tak świetnie, a po drodze poczęstowałem psinę. Wziął w zęby ostrożnie, wyniósł w róg podwórza i zakopał – albo był nażarty, albo parówka musiała dojrzeć do konsumpcji. A ja sądziłem, że jest dojrzała… W sklepie warzywnym wszystkie kolory świata. Wybierałem ostrożnie, bo mnóstwo zielonych. Czemu niedojrzałe sprzedają? Pewnie dłużej się da przechować. Ja wziąłem żółte, pomarańczowe i czerwone. Zielone niech żre ktoś inny. Nie chciałem na swoją zupę czekać tydzień, aż mi warzywa dojrzeją.

Kość przerosła rozmiar garnka, jednak większego nie miałem, to wraziłem ją grubszym końcem do wody, a drugi sterczał jak drzewce lancy wbitej w wątrobę wroga. Pastwić się nad martwą kością nie zamierzałem. Niech sterczy – będzie na drugą zupę jak znalazł. Pod kość wrzuciłem trochę tych żółtych warzyw, żeby zupka nie była pusta i spuściłem biesy z uwięzi. Płomień skoczył garnkowi do gardła i oblizywał go bezwstydnie, jakby chciał wszystko pożreć na surowo. Trochę mu wędzidło przykręciłem, żeby nie rozszalał się nadmiernie. Założyłem sobie, że jak mięso od kości odejdzie, to pewnie będzie już ok, jednak nie miałem pojęcia ile to potrwa, więc koczowałem wokół garnka zaglądając mu w toń głęboką. Zawartość zaczęła pachnieć tak, jak woda nie potrafi, co sugerowało bliski koniec. Skosztowałem. Oficjalnie i jawnie, nie jakimś ukradkiem. Kosztowanie jest obowiązkiem kucharza i nie ma się czego wstydzić, choćby i pępek wypchnęło na skraj horyzontu.

Czułem się trochę jak oblatywacz – taki Ikar, który samotnie w dziewiczy rejs wyruszył. Garnek się nie przypalił – przynajmniej od zewnątrz, co potraktowałem jak wskazówkę, że za długo jeszcze się nie gotuje to moje cudo warzywno-kościane na wodzie z trzema wkrętami. Cygan wiedział co dobre. Tylko przyprawić czymś więcej jak żelazo i będzie w sam raz. Z lodówki wychylił się Yeti zwabiony aromatem i coś tam mruczał po chińsku, czy kto-go-tam-wie po jakiemu. Niech ma pluszak. Nabrałem chochelką do miseczki i wstawiłem mu do lodówki. A co! Niech zna gest. Może gorące mu szkodzi i musi poczekać aż trochę ostygnie? Z garnka sterczała kość czekając na kolejne natchnienie.

4 komentarze:

  1. Witaj, Oko.

    Nie taka zupa straszna, jak ją malują:) a chińskie przysłowie mówi, że i woda, na którą się patrzy, w końcu się zagotuje.

    Może czas na kolejny stopień wtajemniczenia:):

    https://www.youtube.com/watch?v=qGkq9tiCENY

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. zachwycająca jest Twoja wiara w moje talenty. dziękuję.
    prędzej nauczę się tego powiedzenia po chińsku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jest taki wiersz Świetlickiego o wodzie, która się nie chce zagotować, tak mi się przypomniał, ale u ciebie szybko się ugotowało całe 5 litrów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze zwiększeniem wysokości gotowanie idzie coraz słabiej. powiedzmy, że bardzo wolno myślałem, więc zanim skończyłem ów mozolny proces, to woda zawrzała. a wiersza nie znam niestety.

      Usuń