Wysłał
za mną swój cień. A potem drugi i następne. Skradały się bardzo cicho i sporo
czasu musiało minąć, zanim się zorientowałem. Obejrzałem się raz i drugi,
jednak wtedy jeszcze nie czułem niepokoju. Dopiero, kiedy przebiegły za mną na
pasach jak wataha wilków niemal mnie osaczając poczułem, że miękną mi kolana.
Przysiadły na chodniku i warowały. Czekały na mnie tam, bezpieczne już i
niecierpliwe.
Odwróciłem
się znienacka i pobiegłem najszybciej, jak umiałem. Schowałem się za rogiem
ulicy, stając w jakieś zamkniętej bramie, gdy przebiegły zadyszane. Chciałem
odetchnąć z ulgą, kiedy zawróciły. Jeden zawył złowieszczo, żeby pochwalić się
przed stadem, że mnie odkrył. Nacisnąłem guzik domofonu i błagałem, żeby mnie
ktoś wpuścił.
Kiedy
brzęczek odezwał się byłem już mokry ze strachu, a stado zbliżało się siekąc
ogonami zakurzony asfalt chodnika. Wśliznąłem się na klatkę schodową i
starannie zamknąłem drzwi. Potem pobiegłem po schodach w górę sadząc susy po
dwa-trzy stopnie. Z poziomu piętra zerknąłem na drzwi. Wciąż były zamknięte,
jednak najodważniejszy cień wsadził już mordę wprost przez lite skrzydło.
Chwilę
później pokazał się drugi, a trzeci, gdy zauważył sukces pobratymców skoczył
przez przeszkodę i wylądował na czterech łapach ślizgając się na terakotowej
podłodze. To było jak sygnał dla pozostałych i stado błyskawicznie
zmaterializowało się na parterze kręcąc się, jakby szukało tropu. Nie czekałem
dłużej. Zrezygnowałem z ostrożności i parłem pod górę biegiem trzymając się
poręczy, żeby na zakrętach nie wpaść na jakieś drzwi od mieszkania i nie
stracić rytmu.
Pode
mną zagrzechotały pazury drapiące zimny kamień klatki schodowej. Szczęściem
wyjście na dach nie było zamknięte na kłódkę i po kilku metalowych klamrach
udało mi się wspiąć, by uchylić klapę. Wreszcie zaczęło sprzyjać szczęście.
Przecież te bestie nie wejdą po takich klamrach. To trudniejsze nawet od
wejścia na drabinę. No i klapa, którą oczywiście zamknę za sobą, chociaż
pamiętam, co zrobiły w bramie wejściowej…
Ledwie
wystawiłem głowę, wiatr oblizał mnie swoim chłodnym, lekko wilgotnym językiem.
Śmierdział lepikiem, więc pewnie opalał się na dachu. Wyszedłem cały i stanąłem
w pomarańczowym słońcu przytulającym się ze wstydem do drapacza chmur na zachód
ode mnie. Skąd wiem, że na zachód? Pewnie stąd, że słońce powinno tam zasypiać,
a wyglądało na mocno utrudzone dniem. Poszedłem w jego stronę bez pomysłu, co
dalej. Wydawało mi się, że w mroku trudniej mi będzie uciekać, więc lepiej
zostać w świetle, ile tylko się da.
Doszedłem
do krawędzi dachu. Lekko podniesionej, ledwie na kilka cegieł nie wyglądających
na renesansową attykę. Z wierzchu pokryta była blachą, jakby to był parapet. Słońce
przyglądało mi się z zaciekawieniem. Może czekało, aż je pożegnam dobrym
słowem, albo opowiem bajkę na dobranoc, kiedy ja musiałem wyrównać oddech po
ucieczce. Obejrzałem się z niepokojem. Klapa wciąż była zamknięta, a na dachu
prócz mnie nie było nikogo.
Odwracałem
się właśnie znów w stronę słońca, gdy dostrzegłem go. Siedział w samym rogu
dachu i przyglądał mi się kpiąco. Usiadłem i ja zwieszając ramiona. Skoro on tu
jest, to wszelka ucieczka staje się absurdalna. Dokąd? Skoczyć z krawędzi
wprost w objęcia rumianego słońca? Przecież mnie nie złapie. Dość ma swojej
tułaczki, żeby się mną zajmować.
Buńczucznie
pomyślałem, że z nim jednym, to może sobie poradzę, więc rzuciłem okiem raz
jeszcze na klapę. Śmiał się. Ze mnie się śmiał, jakby czytał w moich myślach, a
przez klapę wynurzało się stado drąc pazurami nasmołowaną powierzchnię . Gdyby
umiała, to krwawiłaby, jak ja zacznę krwawić za chwilę. Obedrą mnie z życia nim
dobrze krzyknę. Stanęły już półkolem, tyralierą i tłukły ogonami tak
rytmicznie, jakby skończyły musztrę w kompanii reprezentacyjnej, albo ćwiczyły
pływanie synchroniczne.
Przyszło
żegnać się z życiem. Nie zamierzałem skamleć, bo stado strzygło uszami
sugerując, że to daremny trud. A ten… oryginał… nadal się uśmiechał szyderczo.
Strach ustąpił w obliczu wściekłości. Przekroczyłem granicę, za jaką strach
przestał istnieć. Pompowałem w siebie powietrze w oddechach tak szybkich, że
poczułem się pijany. Stanąłem na parapecie i zacisnąłem pięści.
Słońce
rzuciło się na ratunek i przytrzymało mi plecy, żebym nie stracił równowagi.
Okolony aureolą płomieni popatrzyłem na stado. Dziwne. Przestało tłuc ogonami,
a co tchórzliwsze podkuliło go pod siebie. Tylko patrzeć, jak zaczną piszczeć!
Nadzieja zakwitła we mnie i spłynęła w nogi. A potem wypłynęła ze mnie cieniem
potężniejącym z każdą chwilą.
Stałem
podtrzymywany słonecznym ramieniem na krawędzi dachu, a mój cień biegł w
kierunku stada. Nie grzeszył wyrozumiałością. Sam widziałem, że kipi chęcią
zemsty i lada moment rozszarpie to stado. Kiedy pierwszy opuścił szereg
tyraliery było już po walce. Reszt podążyła za jego strachem i pognały
wszystkie w kierunku rogu dachu.
Mój
cień nie zamierzał odpuścić i ruszył w pościg. Stado żebrało u oryginała, żeby
je ocalił. Zeskoczył z parapetu i pochłonął wystraszone bestie nim mój cień
zawisł nad nim jak gradowa chmura. Sierść mu pociemniała i nie chciała przestać
ciemnieć. Wyglądał, jakby każdy połknięty cień powodował, że stawał się głębszą
ciemnością. Zbyt szybko pożarł te cienie i dopiero teraz widać było, że nabiera
głębi. Słońce spadało coraz niżej i nie miało już sił trzymać się okien
wyższych kondygnacji drapacza chmur, tylko schodziło na rękach piętro po
piętrze, trzymając się gzymsów i parapetów.
Oryginał
zlekceważył mój cień i podbiegł do mnie. Ciężkawo dość, ale wystarczająco
szybko, żebym się zaniepokoił. Na szczęście mój cień czuwał i stanął tuż obok.
We dwójkę mieliśmy spore szanse wygrać z tym wynaturzeniem, a ono patrzyło mi
prosto w oczy, aż stygły mi zmysły.
- To było niezłe
– powiedział z wyraźnym uznaniem – Do zobaczenia następnym razem.
A
potem, odbiegł w stronę przeciwną słońcu i skoczył z dachu zbiegając cicho po
wschodniej elewacji. Kiedy podszedłem do krawędzi był już tylko niknącą plamą
na asfaltowej jezdni. Rozmywał się w mroku nocy. A może sam był nocą? Może
wyciągał macki mordując każdy kształt i kolor? Coś zaskrobało pazurami na szkle.
Chyba wspinał się na stojący samotnie przy krawężniku samochód.
- Więc jutro?
Jesteśmy umówieni! – zaszeleściło z daleka tchnieniem, od którego poczułem
spocone ciarki usiłujące ukryć się w moich butach.
W nocy miewam czasem takie koszmary, dobrze że rzadko.
OdpowiedzUsuńto chyba dobrze? czy tęsknisz za zwiększeniem dawki?
UsuńTak jest dobrze, choć przyznam, że chwila, gdy się budzę i okazuje się, że to tylko sen również jest wyjątkowa.
Usuńwreszcie można odpocząć i pozwolić mięśniom na rozluźnienie? okropieństwo.
UsuńMhm. Nie powiem, nauczyłam się czegoś z tej notki. Przede wszystkim o cieniach: mają ogony, pazury i po cztery łapy, wyją złowieszczo, dysponują mordami przenikającymi przez lite powierzchnie, ślizgają się na terakocie, materializują się od niechcenia gdzie chcą, dzięki czemu nie muszą łazić po metalowych klamrach. Mają sierść! Potrafią przyglądać się kpiąco, strzyc uszami, uśmiechać się szyderczo, śmiać się z człowieka, ale i być mściwymi. Gdy są głodne, pożerają inne cienie. Są wynaturzone, biegają po elewacjach, wspinają się na samochody, potrafią zmieniać się w plamy na asfalcie i rozpływać się w mroku. W razie potrzeby mają i macki.
OdpowiedzUsuńOdkryłeś, zdaje się, całą dziedzinę nauki! Oprócz demonologii, angelologii, teologii i mariologii mamy teraz jeszcze CIENIOLOGIĘ.
popatrz, jakie zdolne bestie. to się nazywa adaptacja do szybkozmiennych warunków.
UsuńJakoś chytrze wymanewrowałeś na inny tor, a ja wciąż jestem pełna podziwu dla Twojej wiedzy.
Usuńz wiedzą u mnie krucho, więc kluczę. mariologii? a cóż to takiego
UsuńPodobno jest taka dziedzina "nauki" - o Matce Boskiej. Tylko nie wiem, o której, bo tyle jest tych Matek Boskich, że Matko Boska!
Usuńcienie są fascynujące. kilka razy coś tam skrobnąłem na ich temat. ale pomysł cienia, który opuszcza właściciela i idzie swoją ścieżką bardzo mi się spodobał. Szczególnie taki cień wielokrotny, który można wypuścić jak sforę przez las, żeby znalazła łup, czy cokolwiek innego. a potem poszło i to dość szybko. zdaje mi się, że napisanie zajęło mniej niż 50 minut.
UsuńNo i proszę - cieni też jest skolko ugodno, jak Matek Boskich...
Usuńale takie bardziej stacjonarne - przylepy. chodzących samopas jakoś mniej.
UsuńMusi sprzedaż wiązana...
Usuńdożywotnia służba.
UsuńMuszę zacząć się przyglądać swojemu. Może i on coś potrafi?
Usuńtylko nie depcz go tak bez litości. może uda mu się czmychnąć. odrobinę empatii wykaż.
UsuńPrzetestowałam, nie depcząc. Coś tam potrafi, ale ogona ani czterech łap nijak nie ujawnił.
Usuńtrzeba było kopnąć go w odwłok, skoro po dobroci nie chciał...
UsuńAle mój ci on, to swojego przecież kopać nie będę.
Usuńw takim razie jakaś pogadanka umoralniająca, albo apel do sumienia,czy czegoś tam.
UsuńNależy mu się, bo nie zawsze był grzeczny. W samo południe zadrwił sobie ze mnie paskudnie, przybierając kształt krótkiego, grubego, mocno niewywrotnego gnoma o wyraźnie jędzowatej fizjonomii.
Usuńciekawe, kogo naśladował. musiał gdzieś zobaczyć w ramach spaceru i zmałpował.
UsuńPół biedy, jeśli w czasie spaceru. Gorzej, jeśli uważa, że to ja tak wyglądam...
Usuńeee... może się rozlał na podłodze jak kałuża? może był pęknięty, albo stary?
UsuńStary na pewno nie - ma tyle lat co ja!
Usuńmoże trafił się wybrakowany? albo w spadku po prababce?
UsuńÓw On mnie intryguje, co rozsyła cienie i je uwalnia i posyła gdzie chce. Bo mój cień, jak psiak, mnie się trzyma zaborczo.
OdpowiedzUsuńćwicz. ćwiczenie czyni mistrza.
UsuńPrzydałby się nauczyciel, który by pokazał te ćwiczenia
OdpowiedzUsuńnie znam takiego, więc nie ułatwię.
Usuń