piątek, 23 sierpnia 2019

Pierwsza runda.


Wysłał za mną swój cień. A potem drugi i następne. Skradały się bardzo cicho i sporo czasu musiało minąć, zanim się zorientowałem. Obejrzałem się raz i drugi, jednak wtedy jeszcze nie czułem niepokoju. Dopiero, kiedy przebiegły za mną na pasach jak wataha wilków niemal mnie osaczając poczułem, że miękną mi kolana. Przysiadły na chodniku i warowały. Czekały na mnie tam, bezpieczne już i niecierpliwe.

Odwróciłem się znienacka i pobiegłem najszybciej, jak umiałem. Schowałem się za rogiem ulicy, stając w jakieś zamkniętej bramie, gdy przebiegły zadyszane. Chciałem odetchnąć z ulgą, kiedy zawróciły. Jeden zawył złowieszczo, żeby pochwalić się przed stadem, że mnie odkrył. Nacisnąłem guzik domofonu i błagałem, żeby mnie ktoś wpuścił.

Kiedy brzęczek odezwał się byłem już mokry ze strachu, a stado zbliżało się siekąc ogonami zakurzony asfalt chodnika. Wśliznąłem się na klatkę schodową i starannie zamknąłem drzwi. Potem pobiegłem po schodach w górę sadząc susy po dwa-trzy stopnie. Z poziomu piętra zerknąłem na drzwi. Wciąż były zamknięte, jednak najodważniejszy cień wsadził już mordę wprost przez lite skrzydło.

Chwilę później pokazał się drugi, a trzeci, gdy zauważył sukces pobratymców skoczył przez przeszkodę i wylądował na czterech łapach ślizgając się na terakotowej podłodze. To było jak sygnał dla pozostałych i stado błyskawicznie zmaterializowało się na parterze kręcąc się, jakby szukało tropu. Nie czekałem dłużej. Zrezygnowałem z ostrożności i parłem pod górę biegiem trzymając się poręczy, żeby na zakrętach nie wpaść na jakieś drzwi od mieszkania i nie stracić rytmu.

Pode mną zagrzechotały pazury drapiące zimny kamień klatki schodowej. Szczęściem wyjście na dach nie było zamknięte na kłódkę i po kilku metalowych klamrach udało mi się wspiąć, by uchylić klapę. Wreszcie zaczęło sprzyjać szczęście. Przecież te bestie nie wejdą po takich klamrach. To trudniejsze nawet od wejścia na drabinę. No i klapa, którą oczywiście zamknę za sobą, chociaż pamiętam, co zrobiły w bramie wejściowej…

Ledwie wystawiłem głowę, wiatr oblizał mnie swoim chłodnym, lekko wilgotnym językiem. Śmierdział lepikiem, więc pewnie opalał się na dachu. Wyszedłem cały i stanąłem w pomarańczowym słońcu przytulającym się ze wstydem do drapacza chmur na zachód ode mnie. Skąd wiem, że na zachód? Pewnie stąd, że słońce powinno tam zasypiać, a wyglądało na mocno utrudzone dniem. Poszedłem w jego stronę bez pomysłu, co dalej. Wydawało mi się, że w mroku trudniej mi będzie uciekać, więc lepiej zostać w świetle, ile tylko się da.

Doszedłem do krawędzi dachu. Lekko podniesionej, ledwie na kilka cegieł nie wyglądających na renesansową attykę. Z wierzchu pokryta była blachą, jakby to był parapet. Słońce przyglądało mi się z zaciekawieniem. Może czekało, aż je pożegnam dobrym słowem, albo opowiem bajkę na dobranoc, kiedy ja musiałem wyrównać oddech po ucieczce. Obejrzałem się z niepokojem. Klapa wciąż była zamknięta, a na dachu prócz mnie nie było nikogo.

Odwracałem się właśnie znów w stronę słońca, gdy dostrzegłem go. Siedział w samym rogu dachu i przyglądał mi się kpiąco. Usiadłem i ja zwieszając ramiona. Skoro on tu jest, to wszelka ucieczka staje się absurdalna. Dokąd? Skoczyć z krawędzi wprost w objęcia rumianego słońca? Przecież mnie nie złapie. Dość ma swojej tułaczki, żeby się mną zajmować.

Buńczucznie pomyślałem, że z nim jednym, to może sobie poradzę, więc rzuciłem okiem raz jeszcze na klapę. Śmiał się. Ze mnie się śmiał, jakby czytał w moich myślach, a przez klapę wynurzało się stado drąc pazurami nasmołowaną powierzchnię . Gdyby umiała, to krwawiłaby, jak ja zacznę krwawić za chwilę. Obedrą mnie z życia nim dobrze krzyknę. Stanęły już półkolem, tyralierą i tłukły ogonami tak rytmicznie, jakby skończyły musztrę w kompanii reprezentacyjnej, albo ćwiczyły pływanie synchroniczne.

Przyszło żegnać się z życiem. Nie zamierzałem skamleć, bo stado strzygło uszami sugerując, że to daremny trud. A ten… oryginał… nadal się uśmiechał szyderczo. Strach ustąpił w obliczu wściekłości. Przekroczyłem granicę, za jaką strach przestał istnieć. Pompowałem w siebie powietrze w oddechach tak szybkich, że poczułem się pijany. Stanąłem na parapecie i zacisnąłem pięści.

Słońce rzuciło się na ratunek i przytrzymało mi plecy, żebym nie stracił równowagi. Okolony aureolą płomieni popatrzyłem na stado. Dziwne. Przestało tłuc ogonami, a co tchórzliwsze podkuliło go pod siebie. Tylko patrzeć, jak zaczną piszczeć! Nadzieja zakwitła we mnie i spłynęła w nogi. A potem wypłynęła ze mnie cieniem potężniejącym z każdą chwilą.

Stałem podtrzymywany słonecznym ramieniem na krawędzi dachu, a mój cień biegł w kierunku stada. Nie grzeszył wyrozumiałością. Sam widziałem, że kipi chęcią zemsty i lada moment rozszarpie to stado. Kiedy pierwszy opuścił szereg tyraliery było już po walce. Reszt podążyła za jego strachem i pognały wszystkie w kierunku rogu dachu.

Mój cień nie zamierzał odpuścić i ruszył w pościg. Stado żebrało u oryginała, żeby je ocalił. Zeskoczył z parapetu i pochłonął wystraszone bestie nim mój cień zawisł nad nim jak gradowa chmura. Sierść mu pociemniała i nie chciała przestać ciemnieć. Wyglądał, jakby każdy połknięty cień powodował, że stawał się głębszą ciemnością. Zbyt szybko pożarł te cienie i dopiero teraz widać było, że nabiera głębi. Słońce spadało coraz niżej i nie miało już sił trzymać się okien wyższych kondygnacji drapacza chmur, tylko schodziło na rękach piętro po piętrze, trzymając się gzymsów i parapetów.

Oryginał zlekceważył mój cień i podbiegł do mnie. Ciężkawo dość, ale wystarczająco szybko, żebym się zaniepokoił. Na szczęście mój cień czuwał i stanął tuż obok. We dwójkę mieliśmy spore szanse wygrać z tym wynaturzeniem, a ono patrzyło mi prosto w oczy, aż stygły mi zmysły.

- To było niezłe – powiedział z wyraźnym uznaniem – Do zobaczenia następnym razem.

A potem, odbiegł w stronę przeciwną słońcu i skoczył z dachu zbiegając cicho po wschodniej elewacji. Kiedy podszedłem do krawędzi był już tylko niknącą plamą na asfaltowej jezdni. Rozmywał się w mroku nocy. A może sam był nocą? Może wyciągał macki mordując każdy kształt i kolor? Coś zaskrobało pazurami na szkle. Chyba wspinał się na stojący samotnie przy krawężniku samochód.

- Więc jutro? Jesteśmy umówieni! – zaszeleściło z daleka tchnieniem, od którego poczułem spocone ciarki usiłujące ukryć się w moich butach.

30 komentarzy:

  1. W nocy miewam czasem takie koszmary, dobrze że rzadko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to chyba dobrze? czy tęsknisz za zwiększeniem dawki?

      Usuń
    2. Tak jest dobrze, choć przyznam, że chwila, gdy się budzę i okazuje się, że to tylko sen również jest wyjątkowa.

      Usuń
    3. wreszcie można odpocząć i pozwolić mięśniom na rozluźnienie? okropieństwo.

      Usuń
  2. Mhm. Nie powiem, nauczyłam się czegoś z tej notki. Przede wszystkim o cieniach: mają ogony, pazury i po cztery łapy, wyją złowieszczo, dysponują mordami przenikającymi przez lite powierzchnie, ślizgają się na terakocie, materializują się od niechcenia gdzie chcą, dzięki czemu nie muszą łazić po metalowych klamrach. Mają sierść! Potrafią przyglądać się kpiąco, strzyc uszami, uśmiechać się szyderczo, śmiać się z człowieka, ale i być mściwymi. Gdy są głodne, pożerają inne cienie. Są wynaturzone, biegają po elewacjach, wspinają się na samochody, potrafią zmieniać się w plamy na asfalcie i rozpływać się w mroku. W razie potrzeby mają i macki.
    Odkryłeś, zdaje się, całą dziedzinę nauki! Oprócz demonologii, angelologii, teologii i mariologii mamy teraz jeszcze CIENIOLOGIĘ.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. popatrz, jakie zdolne bestie. to się nazywa adaptacja do szybkozmiennych warunków.

      Usuń
    2. Jakoś chytrze wymanewrowałeś na inny tor, a ja wciąż jestem pełna podziwu dla Twojej wiedzy.

      Usuń
    3. z wiedzą u mnie krucho, więc kluczę. mariologii? a cóż to takiego

      Usuń
    4. Podobno jest taka dziedzina "nauki" - o Matce Boskiej. Tylko nie wiem, o której, bo tyle jest tych Matek Boskich, że Matko Boska!

      Usuń
    5. cienie są fascynujące. kilka razy coś tam skrobnąłem na ich temat. ale pomysł cienia, który opuszcza właściciela i idzie swoją ścieżką bardzo mi się spodobał. Szczególnie taki cień wielokrotny, który można wypuścić jak sforę przez las, żeby znalazła łup, czy cokolwiek innego. a potem poszło i to dość szybko. zdaje mi się, że napisanie zajęło mniej niż 50 minut.

      Usuń
    6. No i proszę - cieni też jest skolko ugodno, jak Matek Boskich...

      Usuń
    7. ale takie bardziej stacjonarne - przylepy. chodzących samopas jakoś mniej.

      Usuń
    8. Musi sprzedaż wiązana...

      Usuń
    9. dożywotnia służba.

      Usuń
    10. Muszę zacząć się przyglądać swojemu. Może i on coś potrafi?

      Usuń
    11. tylko nie depcz go tak bez litości. może uda mu się czmychnąć. odrobinę empatii wykaż.

      Usuń
    12. Przetestowałam, nie depcząc. Coś tam potrafi, ale ogona ani czterech łap nijak nie ujawnił.

      Usuń
    13. trzeba było kopnąć go w odwłok, skoro po dobroci nie chciał...

      Usuń
    14. Ale mój ci on, to swojego przecież kopać nie będę.

      Usuń
    15. w takim razie jakaś pogadanka umoralniająca, albo apel do sumienia,czy czegoś tam.

      Usuń
    16. Należy mu się, bo nie zawsze był grzeczny. W samo południe zadrwił sobie ze mnie paskudnie, przybierając kształt krótkiego, grubego, mocno niewywrotnego gnoma o wyraźnie jędzowatej fizjonomii.

      Usuń
    17. ciekawe, kogo naśladował. musiał gdzieś zobaczyć w ramach spaceru i zmałpował.

      Usuń
    18. Pół biedy, jeśli w czasie spaceru. Gorzej, jeśli uważa, że to ja tak wyglądam...

      Usuń
    19. eee... może się rozlał na podłodze jak kałuża? może był pęknięty, albo stary?

      Usuń
    20. Stary na pewno nie - ma tyle lat co ja!

      Usuń
    21. może trafił się wybrakowany? albo w spadku po prababce?

      Usuń
  3. Ów On mnie intryguje, co rozsyła cienie i je uwalnia i posyła gdzie chce. Bo mój cień, jak psiak, mnie się trzyma zaborczo.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przydałby się nauczyciel, który by pokazał te ćwiczenia

    OdpowiedzUsuń