Krwawiłem.
Należało się spodziewać, że kiedy się wyda, to będę krwawił, ale przecież to
był niewystarczający powód, żebym przestał. Nie przestawałem, bo dobrowolna
rezygnacja była ponad moje siły. Jak zrezygnować z raju, nawet, jeśli weszło
się doń przez wysoki parkan? Wszedłem na teren zastrzeżony. Chroniony i
obwarowany, a ja nieświadomie naruszyłem nie tylko konwenanse. Ja miałem
czelność marzyć.
Pani?
Może początkowo byłem jej zabawką, rozrywką nieoczekiwaną na jedno popołudnie.
Może zachwyciłem ją brawurą, pozwalającą mi zostać pomimo czarnomundurowej
ochrony i pary dobermanów strzygących uszami na każdy dźwięk mogący zwiastować
polowanie na człowieka. Klaskała w dłonie i śmiała się, a potem poprosiła,
żebym opowiedział jej świat poza murami. Ten, którego nie znała.
Opowiadałem
dzień i kolejny… Patrzyłem jak drżą jej usta, gdy uwierzyć nie mogła, że gdzieś
poza posiadłością istnieje świat, w którym tylko bieda wydaje rozkazy, gdzie
ludzie nie podnoszą wzroku ponad chodnik, bo nic dobrego tam na nich nie czeka,
gdzie dni podobne do poprzednich przytłaczają i odbierają nawet marzenia
niewypowiedziane, choćby były skromne i bardzo ostrożne.
Patrzyła
na mnie i dziwiła się. Chciała wiedzieć więcej, ale nie znalazła odwagi, żeby
przeskoczyć ze mną mur, więc opowiadałem każdego dnia, ilekroć miała ochotę
słuchać, aż okazało się, że nikt z nią nie rozmawia. Że pomimo dostatku jest
samotna. Zdumiało mnie, że stałem się katalizatorem, który urodził w jej głowie
podobną myśl, ale jej dłoń była tak miękka w mojej dłoni, że gotów byłem
opowiedzieć jej świat cały i księżyc też.
Wtedy
śmiała się ze mnie i całowała mnie w usta, a ja z przejęciem opowiadałem jej,
jak moglibyśmy razem zamieszkać na księżycu i uprawiać tam pomidory, albo
mrożone truskawki. Głupi byliśmy oboje i z każdym dniem mniej rozważni, a ja
marzyłem nasz dom na księżycu i obiecałem, że dam radę, że się nam spełni,
jeśli tylko znajdzie odwagę tam zamieszkać ze mną.
To
wtedy nas nakryli i zacząłem krwawić. Ona płakała, ale zabrali ją szybko i
zanim straciłem przytomność zobaczyłem helikopter z nią na pokładzie, jak
odlatywał gdzieś poza widnokrąg. Żebra pękały pod ciężkim butem, a na twarzy
miałem krwisty chaos nafaszerowany bólem. Gdy helikopter wrócił wrzucili mnie
do środka i wystartował ponownie. Wyrzucili mnie z niego nad jakimś jeziorem
wystarczająco zimnym, żebym znieczulił ból. Na odchodne usłyszałem, że więcej
jej już nie zobaczę. Żebym nie próbował, bo helikopter potrafi wznieść się
znacznie wyżej, nim mnie wypchną pożegnalnym kopniakiem ponownie.
Sam
nie wiem, jak dotarłem do brzegu, jednak zaległem w mule pośród trzcin wyjąc
nieludzko. Ból, nie tylko fizyczny sprawił, że płakałem, choć bieda zazwyczaj
ma wypłakane wszystkie łzy nim się nawet narodzą. A jednak płakałem, aż mnie
znalazł jakiś pies i przyprowadził starszego pana, który mnie zabrał do
chylącej się chaty nad brzegiem jeziora.
Oddał
mi swoje łóżko, bo więcej ich nie miał, a potem kurował mnie, żebym przestał
pluć krwią i stanął na nogi. Karmił i nie pytał o nic. Tylko wieczorami, kiedy
wyjmował krótką fajeczkę z korzenia wrzosu patrzył, czy jestem gotów na słowa,
a potem odwracał się i zliczał gwiazdy, dając mi do zrozumienia, że poczeka ile
będzie trzeba.
W
końcu opowiedziałem, choć wiele tego nie było, a on pokiwał głową i pozwolił
mieszkać ze sobą, żebym nie wracał tam, skąd mnie przywieźli. Zaproponował mi
dom. Kryty trzciną, drewniany i pachnący starością. Biedny jak moja przeszłość.
Jakaś łódka pamiętająca lepsze czasy i kawałek sieci, żeby ryb nałapać. Uczył
stawiać wnyki i wybierać z lasu to, czym może się podzielić. Pies nadal patrzył
na mnie z dumą znalazcy, jakbym był dropiem, czy świeżo ustrzeloną dziką gęsią,
ale lizał mnie udając wytrawnego felczera, choć rany już się zasklepiły.
Żyłem
poza światem nie widząc innych ludzi. Musieli jacyś być, jednak nie w tym
świecie. Staruszek czasami znikał na dzień-dwa, a gdy wracał przynosił zapasy
tego, czego nie umiał znaleźć w naturze. Trochę soli, tytoń, mąkę… Niewiele
tego potrzebował. Chata wewnątrz opleciona była ziołami, które zbierał przy
każdej okazji, jakby był czarownicą. Pewnie był, ale nie pytałem. Nauczyłem się
nie pytać, lecz jak on wcześniej zerkałem, czy zechce opowiedzieć. Pokazał mi
drobny, zapadający się kurhan w lesie za chatą, gdzie pochował wiedźmę. Własną,
z którą spędził życie bez pośpiechu i słów zbytecznych. Dobre życie z dala od
nienawiści.
Kiedy
powiedziałem, że muszę, nie pytał więcej. Nie zapytał nawet, czy wrócę, ale
spakował mi do worka wędzonej ryby, kawał boczku na drogę i parę garści ziół.
Pokazał palcem skąd przyleciał helikopter i kurzył fajeczkę, patrząc jak znikam
pomiędzy drzewami. Nie obejrzałem się, choć to podłe, ale musiałem. Szedłem do
NIEJ i musiałem wiedzieć. Nie mogłem zostać w tym lesie, kiedy tam za murem
mieszkały moje marzenia. Pierwsze odważne i dorosłe marzenia. Przepustka na
księżyc, gdzie nie ma podziałów.
Helikopter
leciał niedługo, a piechotą droga zajęła mi ponad tydzień. Wspiąłem się na
drzewo nie chcąc daremnie ryzykować i patrzyłem z daleka. Dzień patrzyłem i pół
nocy. Potem kolejny… Nie chciałem uwierzyć, że jej tam nie ma i postanowiłem
zaryzykować trzeciej nocy. Przeskoczyłem mur. Nim stopy dotknęły trawy po
drugiej stronie rozległ się alarm i zapłonęły reflektory. Dobermany zaśpiewały
pieśń tryumfu i wystartowały do ataku. Cofnąłem się za mur, ale nim odbiegłem
wystarczająco daleko posłyszałem silnik.
Ścigali
mnie jeepem z reflektorem świecącym na wskroś wszechświata. W wozie było
czterech czarnych, kolejni wysypywali się tyralierą prowadząc na długich
smyczach psy. Wiałem, a strach dodawał mi sił, których nie podejrzewałem w
sobie. Skoczyłem w wodę, bez namysłu i płynąłem na drugi brzeg wiedząc, że
samochód nie pokona takiej przeszkody. Oby nie było nigdzie obok mostu. Psy?
Nimi martwiłem się w tej chwili mniej.
Zrezygnowali
stając na brzegu i wygrażając mi. Ich szef poznał mnie bo puścił za mną
szyderczą uwagę, że mój trud daremny i jej nie znajdę w życiu. Że świat zbyt
duży dla mnie, więc lepiej, żebym dał spokój, bo kolejnym razem mogę nie mieć
aż tyle szczęścia, a ona już innemu zapisana, więc o młodzieńczych mrzonkach
najwyższy czas zapomnieć, póki skórę mam na grzbiecie.
Nie
chciałem wierzyć i wróciłem raz jeszcze. Na to drzewo, żeby patrzeć i szukać
najdrobniejszego śladu jej obecności. Tydzień stałem od bladego świtu długo w
noc. Żebrałem, żeby księżyc mi coś podpowiedział, pomógł, wskazał szlak do
niej, ale on jak głuchoniemy szedł swoją ścieżką nie zwracając na mnie uwagi.
Poddałem
się w końcu i bezmyślnie szedłem do chaty staruszka. W tę stronę droga była ze
dwa razy dłuższa, tak mnie przytłoczyła porażka. A kiedy dotarłem popatrzył na
mnie i zaczął nabijać fajkę. Milczeliśmy gapiąc się w milczeniu w toń jeziora
patrząc jak ryby usiłują odgryźć kawałek srebrnego rogalika. Nie miałem już
dokąd pójść. Nie miałem nawet powodu. Marzeń też nie miałem. Została mi noc
przed chatą i towarzystwo staruszka otoczonego wianuszkiem pachnącego dymu. Pies
ogonem rozwiewał złudzenia.
Łapałem
ryby i stawiałem wnyki. Zbierałem zioła i orzechy. Grzyby suszyłem i kisiłem.
Zbudowałem drugie łóżko, a w ziemi wykopałem ziemiankę, bo stara się zapadła i
zbyt mała była na dwóch, by zmieścić zapasy na przetrwanie zimy. Rąbałem drzewo
na opał i siadałem wieczorami na ławce przed domem, żeby patrzeć w toń jeziora
nim zasnę. Pierwszy zasnął staruszek. Zasnął i już więcej się nie obudził.
Umiałem
płakać. Wspomnienie o niej nauczyło mnie tego i nie odwykłem. Opłakiwałem
staruszka budując kurhan obok poprzedniego. Mały, nie rzucający się w oczy. A
potem wypiłem gorącą herbatę i usiadłem na ławce. Coś zagrzechotało. Fajeczka…
Nabiłem ją, bo wieczór bez dymu z fajki wydawał się przygnębiający. Zapaliłem i
patrzyłem, jak rozwiewa się dym pożerany przez wiatr. Łzy, jakich nikt nie mógł
zobaczyć cisnęły się wciąż do oczu i czułem się okropnie niewypłakany.
Zasnąłem
wstrząsany spazmami żalu, a fajka wypadła mi z rąk. Sam nie wiem, czy zbudził
mnie jakiś nocny krzyk, czy wilgotne zimno wytrąciło mnie ze snu. Poczułem
jednak, że nie powinienem teraz spać, że dzieje się coś, czego przegapić nie
wolno. Po wodzie szedł staruszek trzymając za rękę kobietę i wołał do mnie.
Stanąłem na ławce, żeby lepiej widzieć, a oni zatrzymali się na wodzie i
pokazywali mi coś palcami. Wytężałem wzrok, ale widziałem tylko odbicie
księżyca w lekko pomarszczonej wodzie.
Starsza
pani wygładziła ręką toń, a staruszek nadal pokazywał ręką księżycowe odbicie.
Teraz było wyraźne jak w lustrze. Podążyłem wzrokiem za jego ręką. W cieniu jakiegoś
wzgórza zobaczyłem mały dom, a obok niego ogród pełen pomidorów i grządek
pełnych truskawek. Ktoś wyszedł przed niego i zerwał soczystego pomidora, a
gryząc go podniósł wzrok i patrzył wprost na mnie… To była ONA… Zaschło mi w
gardle i gapiłem się w bezruchu. Chciałem podziękować staruszkom, ale kiedy
przeniosłem wzrok szukając ich sylwetek byli już tylko mglistym cieniem
podobnym do nocnych cieni sosen na wodzie. Szli trzymając się za ręce, a
księżyc łaskawie oświetlał im drogę ich samych pozostawiając w aksamitnym cieniu.
Zdecydowanie najpiękniejsza jest koncepcja uprawy mrożonych truskawek! Jestem bardzo za!
OdpowiedzUsuńproszę uprzejmie. może uda się dzierżawa kawałka gruntu pod uprawę.
Usuńa pomidorki, to już nie?
Też być mogą. Mrożonki biorę jak leci.
Usuńjeszcze ciepłe pomidory prosto z krzaka, to znakomite danie.
UsuńRaczę się takowymi od tygodnia, bo znowu okupuję siedzibę brata, który nie wytrzymał upałów i pojechał się schłodzić do normalnego kraju.
Usuńmoże przerabiaj na suszone - też są pyszne.
Usuńja wolę pomidory od jabłek. i nazywam je arbuzem karłowatym.
Ba! Nie ma o czym mówić - ja jabłek w ogóle nie lubię. Ogórki, cebula, pomidory, czosnek - i jest życie!
Usuńfasolka szparagowa i bób. koniecznie. i czerwone buraczki.
UsuńBób w fazie bycia młodym - zdatny do konsumpcji na surowo. Fasolka najlepiej mamut. Buraczki do kiszenia...
Usuńgrunt, że do jedzenia.
UsuńDo picia! Buraczki to do picia.
Usuńznaczy - zupa. uwielbiam.
Usuńszczególnie, gdy ma się warzywka na własnej piersi hodowane, a nie kupne.
Nie zupa! Ten ukiszony sok! Taki z lodówki, dobrze naczosnkowany, pyszny.
UsuńBarszczu nie lubię od dziecka.
może nie wiesz, że lubisz.
Usuńja uwielbiam. najchętniej jem z pierogami.
Wiem, że nie lubię. W ogóle buraki plasują się w moim rankingu na dość dalekiej pozycji - z wyjątkiem tego kiszonego do picia. Zalewam się tym w trupa.
Usuńno to trudno. dobrze, że duży wybór.
UsuńA pewnie! Spokojnie można sobie darować brokuły i brukselkę, a buraczków używać tylko do kiszenia. Popatrz, te trefne mają w sobie "b" i "r". Coś w tym jest.
UsuńI jeszcze "u".
Usuńoraz "k"
UsuńO! Sam widzisz.
Usuńtworząc słowo bruk
UsuńBruk jak brukiew!
Usuńalbo borówki.
UsuńTo już nieco naciągane (ze względu na u/ó).
Usuńtylko w piśmie widać różnicę. paszczą już nie.
UsuńPewnie jestem zboczona, bo nawet paszczowo widzę różnicę.
Usuńznaczy - lubisz borówki, a brukwi nie.
Usuńskoro tak, to dyskwalifikuje borówki w tym zestawieniu.
Nie wiem, czy jadłam brukiew, a borówki lubię. Podejrzewam, że i brukiew bym lubiła, bo mi się wydaje podobna do rzepy.
UsuńNo proszę, z bajki zrobiły się rozważania kulinarne. Powinien też spróbować uprawiać pomidorki, może by się znalazło kawałek słonecznego miejsca.
OdpowiedzUsuńpomidorki są proszę szanownej pani. w tym samym zdaniu w którym są truskawki.
UsuńWszystkie owoce spoko i warzywa też. Serdeczne pozdrowienia znad sztalug malarskich przesyła Krysia
OdpowiedzUsuńAle mieszkać na księżycu to jest to. Serdeczne pozdrowienia znad sztalug malarskich przesyła Krysia
OdpowiedzUsuńTwardowski zapewne czeka niecierpliwie na gospodynię. nudzić mu się musi niezwykle.
UsuńOd baśni nie mogłam się oderwać nawet na chwilę.
OdpowiedzUsuńto bardzo źle? szczęściem nie była długa, czyli większych strat być nie powinno. egoistycznie powiem, że cieszę się, bo lubię, gdy opowiadania przyciągają uwagę.
Usuń...ładna ta pani zza płotu... zza naszej rzeczywistości...
OdpowiedzUsuńpoza zasięgiem - nic, tylko marzyć.
Usuńależ skąd, takie panie są, znam kilka, kilka kocham z wzajemnością.
OdpowiedzUsuńkolejne kilka bez... to dobrze. miłość jest jednym z najlepszych uczuć do wyboru.
Usuń