Obrazu zapragnęłaś. Takiego, na którym gotowa byłaś
zakwitnąć nieśmiertelnością, jak Chrystus podczas ostatniej wieczerzy, jak Mona
Lisa przeniesiona na płótno talentem mistrza Leonarda z rodu Vincich…
Talentu we mnie było niewiele, choć zapału braknąć
nie mogło, gdyś stawała, nagością przyćmiewając urodę świata. Słońce
natychmiast zwęszało kobiecość uległą, gotową do poświęceń i bezwstydnie
zlizywało zniecierpliwienie z ciała wystawionego na ostrze pędzla, którego
czubek dyskretnie lizałem, jakby był kroplą ambrozji utoczoną z dziewiczego
źródła, z którego nikt dotąd nie pił.
Malowałem w uniesieniu, jakie dane jest raz w życiu, w
noc poślubną tym, którzy minęli zasieki obowiązków i koligacji, a zapałali
uczuciem szczerym, gubiącym po drodze konwenanse i nauki filozofów. Tło… Miałaś
tak wiele marzeń, że wciąż trzeba było je zmieniać, by pasowało barwą do
nastroju, a ja chciałem wreszcie przyszpilić twoją urodę do płótna, nie
pozwolić, by skóra minęła się z tym ziarenkiem w klepsydrze, które wciąż ma
nadzieję, choć już spadło, a za nim posypał się tumult zniechęcenia i
rozczarowania.
Śmiałaś się, wkładając między zęby koniuszek małego palca
i patrzyłaś pośród trzepotu rzęs na mnie. Podskakiwałaś z niecierpliwości, że
taki ze mnie głuptas, że boję się jutra, które dzisiaj zwiastuje i ma być
lepszym, piękniejszym i bardziej przychylnym. Obiecywałaś mi ciepło jakiego
dziś zabrakło i światło obejmujące twoje biodra tak, jak nikt pośród żywych go nie
obejmie, a ja z zazdrości zaciskałem pieści, aż pędzel skowyczał z bólu.
Nie umiałem gniewać się na ciebie, kiedy tak stałaś,
odbierając słońcu pierwszeństwo. Byłaś piękna. Byłaś moja, chociaż na odległość
siedmiu pędzli od wyciągniętej dłoni stałaś, żebym był w stanie dostrzec w
porę, jak marzną ci stopy, a włosy mierzwi zaduch niewietrzonej przestrzeni, zanim
się zaziębisz, nim choć kontur obejmę kreską.
Raz i kolejny zatraciłem się w zachwycie, a słońce
zeszło poniżej minimum. Ty przychodziłaś się przytulić na pożegnanie, żebym
podzielił się resztkami ciepła, żeby twoje piersi zasnęły wreszcie, a skóra
rozluźniła się z zarostu gęsiej kaszy. Chciałem być własną koszulą, by tulić
ciebie bardziej, dzielić, oddać, ogrzać najdrobniejszy włosek drżący między
pępkiem, a tajemnicą stworzenia… Wkładałaś mi palec w usta i kazałaś milczeć, a
potem… Nie… Nie opowiem, bo kiedy wychodziłaś grzechem Onana karciłem ciało
niegodne i szlochałem, że noc tak długa, a może jutro zapomnisz mnie całkiem,
więc moje niespełnienie zgorzknieje, ulotni się, zardzewieje bez spełnienia
A ty przychodziłaś, wciąż oblizując palce ze snu i resztek
śniadania. Żadna Lolita nie była tak wyzywająca i niewinna jednocześnie, jak
ty, kiedy patrzyłaś spod oka i pytałaś mnie, czy nie znudziłaś mi się przez noc,
czy wciąż chcę cię malować, a mi z ręki wypadała szklanka pełna wrzącej kawy i
błotem osadzała się na spodniach, aż chciałem kląć, gdy ty klaskałaś w dłonie.
Lubiłaś, kiedy traciłem zmysły. Dla ciebie, przez ciebie, przy tobie…
Uwielbiałaś i gdyby uroda mogła mieć stopień wyższy, osiągnęłabyś go bez
wahania, po pierwszym moim natchnieniu.
Wreszcie rozbierałaś się niespiesznie, a ja
szeptałem, że nie wierzę, bo cud, bo niewinność ma w sobie inne niuanse, a ty
głaskałaś moje policzki, których znów nie zdążyłem ogolić z nocnej bezsenności…
Pożerałem cię wzrokiem głodomora, który nie jadł od tak dawna, ze na samo słowo
chleb potrafi oślinić się tak, że łykać nie nadąży. Gdybym był nastolatkiem –
wytłumaczyłbym sobie, ale przecież więcej zgubiłem już włosów, niż śmiałoby na
mnie wyrosnąć. A ty wciąż się śmiałaś i wsuwałaś kraniec palca w kącik ust –
wiedziałaś! Od zawsze wiedziałaś, że zanim ząbki chwycą palec będę stracony dla
świata
- No! Maluj wreszcie! – Tupałaś bosą nóżką w niezbyt
czystą podłogę, a mi na twarz występowały róże, jakbym to ja był dziewicą…
A potem pędzel i słońce omiatające wszystkie kąty i
twoje ciało nieruchome, pokorne, uległe póki farbami odzwierciedlałem łuk
bioder, ciepło dołka nad obojczykiem, nim w wężowisku płci zalęgły się sploty
niepojęte, na dnie których zamieszkała wrząca wieczność.
Znów wieczór i znów noc samotna, pełna jątrzących się
samospełnień i bezsenności, aż po świt, kiedy szklanką wody płukałem gardło
zdarte od słów niewypowiedzianych i czekałem jak żebrak pod kościołem na łaskę
przechodnia.
Przychodziłaś wiedziona instynktem, jak sumienny strażnik
do więźnia, którego mają powiesić za kilka dni, gdy upłynie czas błogosławiony
ustawami. Przychodziłaś odwlekałaś własną nagość wciąż dalej i dalej. Złapałem
się na myśli, że teraz rozbierasz się o trzy pacierze dłużej, niż w zeszłym
tygodniu, a ty ciągle się śmiałaś, żem taki nierozumny.
Aż przyszedł dzień, kiedy nie umiałem udawać dłużej,
że obraz nie gotowy i tylko pragnieniem nagości przedłużam proces. Przyszłaś,
jak zwykle pogodna i odtańczyłaś dla mnie taniec godowy, by stanąć na
paluszkach pośród porzuconych ubrań. Płakałem. Żaden obraz nie będzie tak
piękny, jak ty, ale nic więcej nie mogłem już zrobić. Patrzyłem bez tchu na
twoje tańczące ciało, ale musiałem obrócić obraz frontem ku tobie. Kłamać się
nie godziło.
Kiedy popatrzyłaś… Śmiech zamarł w tobie, jakbyś go
wessała w głąb siebie. Bez świadomości zaczęłaś dotykać piersi i bioder,
trójkąta, pod którym drzemały niespełnienia. Krzyknęłaś w końcu tak, jakbyś
chciała stłuc szyby we wszystkich oknach, a po udach spłynęła jasnoczerwona smużka
krwi… Właśnie stałaś się kobietą. Sama sobie. Patrzyłem jak urzeczony, a leniwe
krople krwi pisały na podłodze modlitwy dziękczynne i skargi w nieznanych mi
językach. Nie byłem już do niczego potrzebny. Zmęczony niepojęcie, pozwoliłem
kolanom ugiąć się. A potem upadłem na podłogę ostatkiem świadomości patrząc,
jak nitka czerwona dąży ku mnie naśladując nić Ariadny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz