Wieczorem,
chociaż szpaler rozświetlonych latarni udaje, życie/ O poranku martwa natura.
Nieśmiało zaczynam spodziewać się żubrów, borsuków i całej chmary zajęcy na
ulicach, jeleni beztrosko podgryzających żywopłoty i bobrów czyniących porządki
godne szanującego się bobra i dalekie od beznadziejnej, ludzkiej symetrii.
Sosna zagląda mi w okno i nie wydaje się być zachwycona moja bliskością. Tylko
patrzeć, jak wydrapie mi oczy. A dopiero co – była taka maleńka, że winorośl z
parterowego balkonu się na nią wspinała. Mokre, czarne rzeki asfaltu wiodą
wszędzie – byle nie tu. Nieliczni wikingowie płyną z prądem, a może i wbrew?
Płyną, bo trzeba pływać, żeby nie zgnuśnieć, jak pieski starszych pań
rozleniwione wiecznym ubóstwieniem, bo trudno być twardym w obliczu ogromu miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz