Nagie kobiety, niczym dżdżownice, albo larwy much
plujek wgryzały mu się w uszy. Cierpiał, jednocześnie chłonąc rozkosz. Uczucie
dualne, nieciągłe, sięgające antagonistycznych diapazonów zjadało go, pozostawiając
na twarzy cień łez i ekstazy. Zupełnie tak, jakby kochanek w zapamiętaniu zbyt
mocno ssał pestkę kobiecego sezamu, otwartego nawet na ekstremalne doznania.
Płacz utopiony w nieskończoności. Klaps położony na żywym orgazmie.
Zamierzał krzyczeć, bo czym jest niema miłość wobec
pełnej ekspresji? Zamierzał, jednak usta opanowała chmara ciem, zbyt małych, by
je palcami zdusić i zbyt liczna, by zdmuchnąć bezpowrotnie. Oszołomione
zapachem podnieconego mężczyzny lgnęły ku kubkom smakowym, a każda chciała
innego menu. I każda znalazła, choć niektóre musiały sięgnąć trzewi, albo
szukać poczynając od przeciwległego końca układu pokarmowego.
Widziałem drżenie ciała, chciałem pomóc, ale
powstrzymał mnie nieprzytomnym wzrokiem, pogrążony w konwulsji:
- Nie! Nie waż się zakłócić!
Był zdeklarowanym hetero i zapieczonym heretykiem, a
do tego cholerykiem, który źle reagował na niechcianą czułość. Stałem z boku,
bo na nic więcej mi nie pozwolił, a i ja nie widziałem nic pięknego w ciele
męskim, dalekim od ideału kobiecości. Przyjaźń spętała mnie cumą do polera i
odejść nie byłem wstanie, tak samo, jak nie byłem w stanie pomóc mu, czy
przeszkodzić. Mogłem tylko być, jak bywa ksiądz, przy ostatniej posłudze.
Nie uczyłem się dostrzegać piękna w cudzej alkowie, a
teraz… muchy, ćmy, larwy i każden drobiazg, który z głodu zwęszył okazję mijał
mnie szerokim łukiem, gdyż ja wciąż mogłem odwdzięczyć się ciosem na miarę
trzęsienia ziemi, więc omijały mnie mrówki i skolopendry, pluskwy i pajęczaki.
Biegły upojone narkotykiem śmierci ku ciału podrygującemu już bardziej od ciała
epileptyka w ataku padaczki.
Sępy patrzyły z wysoka, jednak moja obecność
zniechęcała je do lądowania. Szakale i hieny – sam nie potrafiłem rozpoznać ani
gatunku, ani kontynentu… czekały aż stracę czujność. Bały się, bo ranne zwierzę
zostanie pożarte przez to samo stado, które ze zdrowym gotowe jest podzielić
się łupem.
Umierał, chyba świadomości mu już brakowało,
kiedy nieznane mi z nazwy robaki, przez
odbyt usiłowały wtórnie zjeść ostatni posiłek skazańca. Pozwalały sobie na
brawurę wyprawy w głąb jelita, byle dostać się do ciepłej pulpy strawionego
obiadu. Do nerek wilgotnych od niechcianej, zanieczyszczonej wody. Było mi go
żal, gdy czarne ptaki usiadły mu na policzkach i wydłubały niewidzące oczy,
połykając je w całości, zanim krwią obarczyły żaboty padlinożerców.
Kiedy kości zaczęły pękać pod ciosami szukających
szpiku psimi szczękami – zabrakło mi łez. Uciekłem na drzewo. Wysoko, poza
zasięg apetytu. Pod drzewem szumiał zgiełk i rwetes. Aż przyszła noc i śpiące, pełne
połkniętego mięsa brzuchy zaczęły fermentować tak, że księżyc nakrył się chmurą.
Siedziałem, a pośladki miałem już pocięte mrówkami, cierniami zaburzonego obiegu
krwi. Bałem się, że w paraliżu spadnę między różowe jęzory, które potrafią zjeść
na zapas, wiedząc, że potem przyjdzie głód i dostatek jest manna z nieba,
jakiej zmarnować nie wolno. Kurczowo przytulałem gałąź, mocniej niż pierwszą w
życiu kobietę, która odważyła się na intymność ze mną. Noc trwała ze trzy nieskończoności,
nim słońce zaczęło kąsać krawędzie widnokręgu i stała się jasność
Wilgotne, czarne nosy węszyły resztki krwi i
zlizywały ją z traw i kamieni, ja oddychałem półgębkiem i nie śmiałem nawet
kichnąć. Nogi zardzewiałe od bezruchu ważyły po dwie tony każda – cud, ze gałąź
je uniosła. Syci padlinożercy ruszyć się nie zamierzali, póki brzuchy pełne
świeżego ( o dziwo!) mięsa. Baraszkowali pod drzewem, a ja traciłem nadzieję,
że znów rusza na łowy.
Po trzech dniach któryś podniósł nos do góry i wykrył
strużkę moczu, a po niej zlokalizował i mnie. Zawył z zachwytu, a ja posikałem
się tym, czego w sobie nie miałem. Okradziony z niewidzialności poczułem się
nagi, czułem te pożółkłe zęby weteranów stepu na brzuchu i na łydkach. Kiedy
sięgnęły gardła – zaskowyczałem, aż stado pode mną zerwało się w popłochu. A
potem wyło już pieśń wojenną i czekało na łup, który lada chwila spadnie z
gałęzi. Stado było syte, a ja głodny. Oni mieli czas, ja – ledwie dogorywającą
nadzieję. Jadłem gorzkie liście, przytulałem cię do szorstkiej kory, a stado mościło
się pode mną w miękkiej trawie.
Na szósty dzień postu zakrapianego gorzkimi liśćmi
straciłem przytomność. Kurczowo uczepiony gałęzi zamarłem na wiele godzin. Sen,
ten prawdziwy, przyszedł dopiero potem. Ręce zmiękły, oddech się uspokoił. We
śnie przyszła do mnie… Chciałem ją objąć, przytulić, ale wymykała się z
beztroskim śmiechem, jakby bawiła się ze mną w chowanego. Wodziłem dłońmi,
oczami, węchem za nią, a ona wciąż nieuchwytna.
Wreszcie udało się. Miałem w obu rekach jej włosy…
Twarde. Krótkie i śmierdzące z braku higieny. Zawyła
z bólu – chyba zbyt mocno przyciągnąłem je do nosa. A chwilę później echo
rozwściekło się i odpowiedziało zbiorowym zewem, płaczem, a ja wciąż z nosem we
włosach szukałem piękna i delikatności.
Cios. Kły zatopiły się w łydce, w biodrze i ramieniu.
Inne szarpały już miękkość podbrzusza. Zdławiłem szyję pod umiłowanymi włosami,
aż skomlenie umarło – ledwie okamgnienie przede mną. Bo ja… bo one… bo my…
Nie było żadnego my – spadłem z drzewa i nim gnijące
kły wyszarpały ze mnie życie zdążyłem ledwie jedno pociągnąć za sobą.
Teraz – stado jest syte, a ja?
Idę beztrosko gwiżdżąc, a mój wilk, moja ofiara, mój
łup wojenny przyjaźnie merda ogonem, że pora na podwieczorek…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz