Pomost, pociągnięty daleko w noc minął fiolety i
jarzące gorączką borda. Szedł po wodzie z wytrwałością Mesjasza i niknął
dopiero tam, gdzie wzrok już nie sięgał wcale. Kto wie, czy nie oplatał widnokręgu,
czy nie był wykałaczką, na którą nadziana została oliwka Ziemi. Niebo
pochmurniało na widok tej niezwykłej zuchwałości i pchnęło nienawistne
spojrzenie ku śmiałkowi. Patrzyłem zachłannie, bo pomost zdawał się być ruiną.
Zbrukaną czasem ideą, a nie czymś, na co mógłbym nadepnąć bez lęku.
Ale on przecież szedł odważnie w toń. W dwie tonie!
Istniał, kusił, obiecywał, mimo spłowiałych od wiekowej nienawiści spojrzeń słońca,
zmurszał, wilgotniejąc pod oddechem wody i mgieł odpoczywających beztrosko na
deskach, zanim poszły precz. Drewno łuszczyło się, obierało niczym cebula,
dzieląc się na słoje zapomnianych dawno przyrostów, gdzieniegdzie okaleczone
wyznaniami gówniarzy, którym się zdawało, że wyryte scyzorykiem oświadczenie
będzie wystarczające, by powieść dziewczę na tę jedyną polanę, na którą wszyscy
wiodą swoje wybranki, gdy tylko one uwierzą w niezłomność uczucia. Raz tylko
wiodą, bo potem wzajemna pazerność i żal chwil, by iść, skoro można od razu
przysiąść się i podzielić euforią. Zaspokoić głód na kamieniu, pod lasem, albo
wręcz na kanapie samochodu.
Wymyśliłem góry, daleko hen, poza wzrokiem, bo góry
uwielbiają skrywać tajemnice i są tak niewzruszone. W takich górach może się
ukrywać dowolny skarb i żaden okupant go nie znajdzie, jeśli nie zostanie
namaszczony wzajemnością. Woda? Ona jest jeszcze chłodniejsza i mniej
przyjazna, jeśli obojętność gór można nazwać nieśmiałą przychylnością. W wodzie
gotowe zniknąć na wieki wieków grzechy zbyt rozpasane, żeby je oglądał
ktokolwiek. Pomost przemykał ponad nimi, nadgryzany zębem co zuchwalszych
tajemnic, ale parł w stronę gór. Przynajmniej ja w to wierzyłem. I gdybym był
Bogiem, choć sam nie wiem, jak daleko mi do aspiracji, topiłbym to, co wolałbym
ukryć przed wzrokiem pytających.
Oczy były już do niczego nieprzydatne, bo niebo
stężało w nowiu i czerń granatowa z wysiłku opasywała horyzont i zapewne aż do
świtu nie pozwoli nikomu na tęczowe objawienia. Pozwoliłem powiekom na
bezwładność i szedłem, słuchając skrzypienia desek. Wiosła w dulkach mogłyby podobnie
skrzypieć, gdybym był wioślarzem, gdybym łodzią po dziadkach płynął ku ostrowom
zapomnianym przez kartografów i pełnych przybrzeżnych oczeretów. Drewno, jeśli
mu pozwolić na swobodę i nie kląć, że hałasuje – gada przepięknie. Jak mędrzec,
ochrypły od powtarzania wieczornych gawęd przy ogniu, jak bajka mająca uśpić
dziecko, jak naiwna kołysanka śpiewana z czułością oseskowi przez matkę.
Szedłem, a niepewność we mnie gasła z każdym udanym
krokiem, który nie kończył się tonią zbyt głęboką dla moich płuc. Pociemniałe, wiekowe
drewno snuło pocieszające pieśni, aż uwierzyłem, że każdy krok, choćby
najbardziej zuchwały – musi się udać. Szedłem i rosłem, choć, gdyby kto z
brzegu patrzył, pewnie byłbym już karłem, domniemaniem, fatamorganą. MUSIAŁEM
iść! To już nie był kaprys, lecz konieczność. Jak mądrym musiał być ten, kto przedwiecznie
powiedział:
- Navigare necesse est!
Miałem wrażenie, że stworzył mnie i tę chwilę.
Pomost, noc i zamknięte oczy, które niczemu służyć nie mogły, wobec aroganckiej
nieobecności ciał niebieskich. Płynąłem ku przeznaczeniu, wiedziony tylko
imperatywem, który siadał szadzią na skórze i powodował, że ta marszczyła się
od wilgoci. Kroki gasły, jak gaśnie życie w ostatnich jego minutach. Nie
wiedziałem gdzie jestem, ani jak daleko mam do celu. Czułem, że muszę odpocząć.
Chwilę. Wieczność. Dowolny interwał podyktowany wskazówką zegara, okruchem
klepsydry, czy drgnięciem kwarcu. Musiałem, więc usiadłem, a plecy zapragnęły
posłuchać pieśni, jaką pomost nadal śpiewał. Położyłem się. Mięśnie tajały,
leniwiły się, układały na spaczonych deskach pogryzionych przez czas tak mocno,
że zapomniały już idee płaszczyzn.
- Jak trudno zamknąć zamknięte wcześniej oczy –
pomyślałem i bezwzroczem penetrowałem wszystko, co nade mną. Otworzyłem się na
kosmos, na nieskończoność, na chwilę, która w końcu zacznie znaczyć. Jeśli
tylko nadejdzie. Poczułem jeszcze, jak nerki nadgryza mi wilgoć sącząca się
chyba z dna tajemnic, jak z ramion spija mi ciepło, którego obecność nie była dla
mnie oczywista. Sztuką jest zamknąć zamknięte oczy, ale udało się. Chciałem
odwdzięczyć się drewnu za opowieści, więc chrapnąłem. Raz, na początek. A kiedy
woda poniosła echo odbite od lasu, który skromnie przycupnął poza zmysłami –
odważyłem się na więcej.
- Nie pytaj proszę, co opowiadałem, bo świadomość
mnie opuściła. Nie pytaj, bo nie wiem, jednak musiałem pozwolić sobie na szczerość,
bo przecież prywatnej podświadomości nie okłamię, a słowa płynęły z takiej głębi, jakiej
nie znałem w sobie wcześniej. Być może zachwyciłem wodę, która widziała już większe
od moich wyznań i tłumi je okrywając się ledwie zmarszczką.
Zasnąłem, głaskany tchnieniem wiatru, otulony obietnicą,
że dzień wstać musi, by sprawy nabrały znaczenia. I nie pytałem, czy spał
będę chwilę ledwie, czy siedem wieków minie, nim zacznę się przeciągać. Pomost
przyjaźnie skrzypiał swoje nieskończoności i łagodził nawet charakter nadpływających upiorów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz