Ranek nieoczekiwanie
okazał się całkiem dojrzałym dniem, więc chyba się spóźniłem. Czy w ogóle można
się spóźnić, kiedy idzie się donikąd? Niebo poprzecierane, pełne strupów i liszai,
zupełnie, jak ławka z której obłazi kilkadziesiąt warstw farby z poprzedniego stulecia.
Młodziutka kobieta ćwiczy zmarszczki na czole – najwyraźniej sterczenie na
światłach przy pustej jezdni wymaga wyrafinowanej reakcji. Panie o szerokich biodrach nie
czują podobnej potrzeby i pogrążają się z godnością w tym dniu, wchodząc weń
bez skrupułów. W parku największy z widzianych przeze mnie dzięciołów był czarniejszy
od kruka i tylko mycką czerwoną mamił wzrok tych, którym się chciało go
dostrzec. Wygryzał coś spod kory na wysokości kolan człowieczych i najwyraźniej
ignorował potok samochodów. Miasto wyludnione, jakby wszyscy już wyjechali na
majówkę, nie przejmując się chłodem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz