Szukam. Rozglądam
się, dziwię, czasem cieszę, bądź płaczę. Innym razem zachwycam się stokrotką,
która mimo psiej kupy wyrosła na zboczu betonowego krawężnika. Zerkam na niebo
płonące od lamp ogrzewających wątłe sumienia ogórków, by te raczyły zzielenieć
po kilka złotych za kolo zieleni. Światła drażnią noc, więc może być tak, że
ona wcale nie jest niepokalana. Ktoś, kto nie chciał mieć nic więcej wspólnego,
niż nie do końca szczere słowa powiedział, że musi uciekać z Miasta, żeby zobaczyć
gwiazdy. Sypiał mniej, niż ustawa przewiduje, bo Miasto śle w noc łunę sięgającą
niemal horyzontu, a tuż za nim (podobno) są inne miasta…
Ja szukam bliżej
i zdecydowanie niżej. Tu szukam. Życia, namiętności, pasji i tego, co odróżnia
od siebie nawet bliźnięta. A gdy znajdę – zachwycam się, cieszę, że taką
niedyskrecję znalazłem, jak adidasy bielsze od śniegu, jak włosy spowite w
sprężynki splecione dokładniej, niż te, które wysypać się mogą ze złamanego
długopisu.
A kiedy nic…
wracam zrezygnowany. Zniechęcony, że dzień znów zmarnowany, a przecież mógł być
wyjątkowym. Bez starych, dobrych nieznajomych dzień jest jak chleb bez masła – pyszny,
jednak zbyt łatwo dokleić jakieś małostkowe „ale”.
W takich chwilach
wyglądam przez okno i szukam pretekstu, żeby wyjść znów. Żeby sprawdzić, czy to
moja bezsenność oblekła wzrok niewidzeniem, czy też zbyt wcześnie szukałem
życia, które nocami kryje się w gawrach intymnych tak, że grzechem jest nawet
myśleć, że tam toczy się życie. Kieruję myśli ku bezpieczniejszym portom. Ku
zuchwałościom i entuzjazmowi, niekontrolowanym odruchom, albo spontanicznym
gestom…
Niech tylko będą… Iść już, czy poczekać kwadrans?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz