Ścieram noc. Szyba jęczy, łzawi, ale jestem
niewzruszony. Ścieram, jakbym z blatu zgarniał niepotrzebną już mąkę. Trochę
klei się do palców, trochę smuży po zimnym czole szkła, ale schodzi. Na dnie
widzenia zaczynają jątrzyć się zorze w ciepłych kolorach płonącego lasu.
Najpierw nieśmiało, aż w końcu sztylety ostre jak szpady torreadorów dopadają
moich oczu i wykłuwają z nich wszelkie widzenie.
Mażę po szkle na oślep, ale jest już za późno. Nie
uważałem, więc szklanka goryczy mi się należy. Łzy schną, zanim osiągną kącik
ust, więc nie wiem - są gorzkie, czy słone. Słońce dojrzewa w takim tempie, że
zaczyna już łaskotać moją nagość, wypełnia dołki obojczyków i sięga zuchwale po
męskość, ześlizgując się z brzucha miękką poduchą z tłuszczu, pod którym ukrywam
„kaloryfer”, którym paradoksalnie latem mógłbym oszałamiać istotę o wiecznie
zimnych stopach.
Ramy szkła stanowią o wielkości obrazu, na który
słońce zachłannie się rzuca. Obrysowuje mnie w okamgnieniu, spotwarza,
wykrzywia kreską nieokiełznanej perspektywy. Nie widzę, ale domyślam się, że
podłogi za mało, bym zmieścił się na niej, więc łamię się w pół, by resztę
korpusu rozmazać po ścianie, a kto wie, czy karku nie przyjdzie skręcić
sięgając sufitu. Mój cień panoszy się, rozpościera, zjada kurz z dywanu, może
faraonki biegające skrzętnie wszędzie tam, gdzie nieostrożność moja zgubiła wczoraj resztki kolacji.
Rozstrzelane oczy podejmują wysiłek, by pozwolić mi
cieszyć się z już skończonego dzieła. Czuję, jak słońce zlicza mi żebra, jak
sprawdza, czy każdy, najdrobniejszy włosek zmieścił się na obrazie, bo nie lubi
partactwa i dąży do ideału w skupieniu. Oddycham raczej ostrożnie, żeby nie
przeszkodzić w twórczym szale. Pozwalam sobie na bezmyślność i oddanie.
Gdzieś obok harmider, jaki uczynić potrafi otwierane
na oścież okno. Sąsiadka. Ona wietrzy każdego ranka, gdy tylko wstanie. Otwiera
okna i pozwala wiatrom penetrować ciepłą od snu nocną koszulę. Skąd bierze materiał
tak cienki, że wiatr nie potrafi się zatrzymać i zanim wyhamuje, już chwyta
kwitnące od tej zuchwałości brodawki?
Słońce błyskawicznie ucieka ode mnie. Nawet mu się
nie dziwię. Widziałem w lustrze nie raz, więc wiem, że urodą sąsiadce do pięt
nie dorastam, choćbym nie wiem, jak się wydepilował, czy jakich farb nie użył.
Słyszę krzyk śmiechu, schrypniętego od zawstydzenia, mającego ukryć pożądanie.
Krzyk szybko stłumiony dłonią, bo przecież uczucia wystawiać na publiczne
zmysły, to grzech.
- Dobrego dnia sąsiedzie – szepce jeszcze, ale tak,
żebym usłyszał mimo zamkniętego okna.
- Dobrego – mamroczę, czując się rozebrany ze
słonecznego szlafroka i tak nagi, że tylko jednej kobiecie wolno widzieć mnie
takim. I nikt nie wie, czy to jej właśnie pisana bliskość, choć dzieli nas żelbetowy mur ściany poza którą popełniamy kolejne, niezależne noce.
Niesamowita tęsknota wyziera z tego tekstu....
OdpowiedzUsuńz zamkniętymi oczami trudno zobaczyć.
Usuń