Zbieram powietrze zbyt rzadkie, żeby poczuć na
dłoniach jego ciężar, czy fakturę. Ale zbieram wytrwale i pakuję do dużego
worka. Jak pokrzywy, którymi wieśniacy wzbogacali menu świń, żeby mięso było różowe
i delikatne, jak tylko się da. Zbieram bez entuzjazmu. Raczej z mozołem. Pot
szkli się na twarzy i ucieka ku ziemi, jakby to był podatek od dóbr
pozyskanych. Worek furkocze na wietrze, więc chyba pełen wciąż nie jest.
Zaciskam zęby, żeby nie zakląć, a przecież nie wziąłem jakiegoś specjalnie
dużego. Mały, jak moje marzenia. Chciałem z pozyskanej materii lepić. Sam nie
wiem co, bo to zależeć miało od łupu, który przepływa mi przez palce i wierzga,
ilekroć chcę go zapakować w niewolę jutowego wora. Jak jadowita kobra,
grzechotnik, czy żmija rogata.
Pół poranka zmitrężyłem, a worek, jak flak próżny,
jak balon, z którego żarty niewybredne wyssały hel do cna – wisi i waży tyle,
co opakowanie. Łapię niezgrabnie w dłonie stężałe od bezruchu, jakbym grabiami zamierzał
łowić muchy, czy ławicę świeżo wyklutego narybku. A przecież z próżnego… gdzie
mi do Salomona, który zapewne był niewąskim tyranem, a jego doraźną mądrość
sławili ci, których brutalnie złapał za jaja i cenzurował nawet niecne myśli,
zanim je wykują w arkuszach blachy, czy kamienia. Na pańskim garnuszku trzeba
uważać, co się myśli, bo gilotyny nie trzeba oliwić każdego poranka, by odjęła
myśli od krwiobiegu.
Zbierałem, a we mnie wzbierała rozpacz, że taki
nieumiejętny jestem i marzenia mogę sobie schować w buty, albo pod najczulszy
mikroskop, aby sprawdzić co złowiłem, choć nie widzę, bo liche toto i mizerne
bardziej niż szansa na szóstkę w totka. Ale łowiłem, bo nadzieja umrzeć ma
ostatnia, a ja wciąż żyłem, więc chyba nie wszystko jeszcze stracone.
Siwiały włosy, plamy zużytej wątroby kalały skórę,
mięśnie nie niosły już jak, dawniej… Dawniej, dinozaury ważyły tyle, że
współczesny facet nie zjadłby jednego przez całe życie, nawet to rozpasane i
farmakologią wsparte. Drób ważył w tonach, a co dopiero mówić o rybkach, czy
prehistorycznych krówkach sięgających paszczą na dachy obecnych wieżowców. Na
grzbiecie poczułem zew starości. Zużyłem organizm! Życie zużyłem!
- Czy to bardzo źle? Czy musi tak być, że nic nie
osiągnąłem, chociaż nogi zachodzone tak, że potykam się o własne haluksy, że
skóra zetlała marszczy się i ukrywa pośród muld, bruzd, blizn, raf, przez które
żadna Afrodyta nie przedrze się już nigdy? Wciąż niosę worek otwarty, wciąż
dłońmi usiłuję złapać gęściej fruwającą materię, by ulepić jakąś przyszłość,
albo pomnik ku pamięci zmarnowanego życia. Widzę pień sosny zmarnotrawionej na
kartki, które rozpadną się niewiele później, niż autor treści pracowicie
zapisujący „złote myśli”. Usiadłbym, ale boje się, że już nie wstanę.
Usiadłbym, jak gliniany golem zastygając bez wskazówki twórcy, który wskaże mu
wektor niezłomności.
Mówią, że zaniechanie jest grzechem, ale nikt nie
powiedział, co począć, kiedy nie da się nie-zaniechać, bo sił brakło. Patrzę na
pień i czuję pokusy. Niewypowiedziane obietnice. Historie większych ode mnie,
którzy wcześniej tu usiedli. Worek… pusty jest, jak był na początku drogi.
Szydzi ze mnie, jednocześnie flirtując z wiatrem, krzakami czochrającymi jego
szczecinę.
- Szczecin, to męska forma szczeciny? – dopada mnie
absurdalne podejrzenie i czuję, jak miękną mi łydki. Absurdy mają do mnie
dostęp bez ograniczeń, znaczy chory jestem! Dobrze jeszcze, że łydki miękną, bo
mogłyby stężeć w paroksyzmie skurczu podszytego kosmiczną trwogą. Tak, czy owak
– nie mam już sił. A pieniek sosnowy, polizany głodem słońca, kusi żywicznym
aromatem, niczym lep na muchy.
- Ulec? Muchy wszak ulegają, dają się zwieść słodyczy
i topią żywot próżny w lepkiej żywicy. Sam miałem ulepić przyszłość lepszą.
Doskonałą. Przyszłość, w której ja… Zadrżałem, gdy poczułem z góry karcący
wzrok.
- Ja? A kto ty jesteś, by śmieć mówić w pierwszej
osobie o sobie? Truteń, wirus, pasożyt, istniejący po to, by użyźnić ziemię. TĘ
ZIEMIĘ!
Zaraz potem zatrzęsły się posady i podwaliny. Niebo
pomieszało się z ziemią, a podziemia rozchyliły głodne paszcze. Wody wstały, a
powietrze stężało. Łapałem do wora w pośpiechu i kompletnie bez udziału
świadomości. Worek rósł i rósł. Skończyły się granice i pod Wielkim Gniewem
zbierałem żniwa, na jakie czekałem, jakich szukałem przez całe życie.
- Jest! Wreszcie sukces! – zdążyłem pomyśleć, gdy
pochłonęła mnie ziemia i woda, ogień i powietrze, gdy zmysły zatraciły się w
spełnieniu ciężarnego wora, ciągnącego mnie ku tajemnemu dnu.
- Teraz będę mógł lepić do końca świata, aż się uda –
pomyślałem jeszcze, nim straciłem zmysły.
- Doprawdy? – dobiegło mnie jawne szyderstwo gaszące
ostatnie impulsy życia, wraz z ledwie tlącą się iskierką nadziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz