Nieistniejąca kobieta zaprosiła mnie na randkę. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem, że jej wirtualny aromat skusił prócz mnie cały multum
amatorów. Na fotkach porozrzucanych tu i tam w sieci wyglądała tak, że Afrodyta
zzieleniałaby z zazdrości. Taki dumny byłem i szczęśliwy, że wybrała właśnie mnie.
Szykowałem się niczym prawiczek na pierwszy wieczór, kiedy „być może się
wydarzy”, a ona śmiała się przepięknie na filmie, jaki zamieściła ledwie dwa
dni przed naszym spotkaniem. Wiem, że to głupie, ale niemal czułem zapach jej
skóry wdychany wprost z monitora. Szaleństwo! Zakochany, niczym sztubak
odliczałem godziny, aż trzasnąłem drzwiami, nie mogąc dłużej usiedzieć w
miejscu i pognałem na miejsce spotkania.
Trzeba przyznać, że miała wielką klasę. Nie tani bar,
czy koncert lokalnej gwiazdeczki, żadne promenady po miejskich deptakach nad
rzeką, kina, czy dyskoteki. Zaproponowała spotkanie w ramach pokazu
najnowocześniejszej biotechnologii ekologicznej. Zarezerwowała miejsca
siedzące, zaproszenia w wersji elektronicznej wyglądały równie szykownie, jak
ona sama. Powstrzymywałem niecierpliwość mało udanie, a kiedy dotarłem na
miejsce do wskazanego terminu było grubo powyżej godziny. Kręciło się tam kilku
podobnych mnie – zdezorientowanych, o oczach pełnych szaleństwa. Pokpiwałem
nieco z nich wszystkich – gdyby oni wiedzieli… Oni patrzyli na mnie podobnie i
testosteronem można byłoby napełniać zbiorniki tankowców i wysyłać w kosmos,
żeby strącić z nieba deszcz meteorów zagrażający planecie.
Prosiła, żeby nie czekać na nią, tylko wejść i zająć
miejsce. Sądziłem, że chce zrobić wielkie wejście. Mimo, że wymogła na mnie,
abym nie wygłupiał się z kwiatami, nie mogłem się powstrzymać i choć bukiecik
stokrotek wziąłem – nie godzi się na pierwszej randce pojawić się bez kwiatów.
Powinna zrozumieć. Byłem pewien, że zrozumie, a nawet, jeśli zacznie się
złościć, to pewnie tylko tak, na pokaz. Usiadłem. Obok mnie siedział jakiś
ulizany chłopak, nerwowo poprawiający grzywkę. Czyli ONA usiądzie z drugiej
strony… Ludzie powoli wypełniali salę. Głównie mężczyźni, co tym bardziej podkręcało
atmosferę. W otoczeniu zbiorowego uwielbienia będzie wyglądać jeszcze bardziej
kusząco. Wierciłem się, napędzany owsikami niepokoju. Mrówki nerwowo biegały po
mnie chmarami, ulizany miał spotniałe dłonie, lecz nie ustawał w poprawianiu
grzywki.
Prelekcja właśnie miała się zacząć, a mojej pani
ciągle nie było na sali. Huczało mi w głowie od w naprędce wymyślanych usprawiedliwień,
od pomysłów, i wyjaśnień jej nieobecności. Rozglądałem się nie całkiem
dyskretnie pośród tłumu równie zdezorientowanego. Ekran migotał jakąś kaszą
niemożliwości, prelegent w stroju Maitre d’Hotel wprowadzał nastrój głosem
matowym, jak okładki jego zamszowego notatnika pełnego niezmierzonych mądrości,
którym posiłkował się od niechcenia, niemal lekceważąco. Na ekranie, jakieś
nieznane dotąd nauce bakterie pożerały zalegający na bezdrożach oceanicznych plastik
spiętrzony pływami w spore wyspy.
Na okamgnienie straciłem łączność pozazmysłową z moją
niefortunnie rozpoczynającą się randką. Patrzyłem rozdrażniony, jak bakterie
pacyfikują (dosłownie, bo rzecz miejsce miała na Pacyfiku) pływającą wyspę
pełną butelek, opakowań i sam nie wiem czego jeszcze. Atak był brutalny,
skuteczny i wykluczał możliwość kontrofensywy. W myśli kołatała się piekąca i wstydliwa
wątpliwość dotycząca wylotu układu pokarmowego tych stworzeń, bo nie wiem, czy
ocean wolałby wozić na falach plastik w stanie surowym, czy przetworzonym przez
układ pokarmowy tej mikroskopijnej szarańczy, kiedy prelegent zasugerował, że
do syta wykarmione bakterie mogą stanowić alternatywę dla innych źródeł wyżywienia
całej populacji.
- W sumie, czemu nie? – pomyślałem – Wszak żremy
plastikowe hamburgery, które po sześciu latach składowania są bardziej
zakurzone, niż zepsute, pijemy tak wytrawne świństwa, że perhydrol zdaje się
ambrozją, a chemiczne trociny wypychają zawartość nawet z dziczyzny i nowalijek
wiosennego rozpasania natury.
Prelekcja sprawnie toczyła się naprzód, choć widownia
ciągle rozglądała się za kimś, czy za czymś. Zbiorowy niepokój, to coś, czego
bali się nawet carowie, a ten tam, gadający goguś, miał nas wszystkich w
pogardzie i ględził, wskazywał laserowym oczkiem na jakieś szczegóły,
dywagował, lansował rewolucyjne myśli, obiecywał i był święcie przekonany, że talentem
zaszachował samego Boga. Wreszcie skończył, a ekran zamigotał, jakby chciał
zadrżeć z rozkoszy, aż wreszcie pojawiła się na nim ONA!
Zbiorowe westchnięcie powinno spowodować tsunami w
Kambodży, albo zdmuchnąć wiekuistą czapę śniegu z K-2. Nic mniej nie wchodziło
w rachubę. A ONA popatrzyła na mnie z wielkiej płaszczyzny ekranu, zatrzepotała
powiekami, westchnęła lekko, z delikatnością niedopowiedzianej obietnicy ciągu
dalszego i przeprosiła, że nie usiadła tuż obok. JEJ wybaczyłbym, nawet gdyby
wytruła ludność Indii i Chin, a co dopiero taki drobiazg. Urosłem. Nie patrzyłem
na boki, ale byłem pewien, że publika z zawiści gotowa zjeść własne tupeciki,
czy nawet niedoprane skarpety, byle zwrócić JEJ uwagę na siebie.
- Mnie wybrała! Pośród tych wszystkich spoconych,
miętolących poprzez kieszenie spodni pełne niespełnień moszny! Ech! Nikt nigdy
nie komplementował mnie aż tak, jak ONA!
Nabrałem powietrza więcej, niż mogłem unieść pod
maską i przeciągnąłem sztyletem dumnego spojrzenia przez salę…
Trwało. Długo trwało, nim zrozumiałem, że oni też…
Każdy z nas uważał się za pomazańca, za naród wybrany. I każdy potrafił znaleźć
miliard uzasadnień, świadczących na jego korzyść. Zamszowy notes kłapnął
paszczą i skrył się za kulisami, ciągnąc za sobą marynarkę i buty z włoskiej
skóry. Z ekranu migotał niepewny, lekko speszony zbiorowym zachwytem wzrok tej
jedynej. Może poczuła się nagą pośród wielu niezwykle odważnych marzeń?
Piksele zarumieniły jej twarz, wzrok zmętniał, pokrył
się mgłami i nie chciałbym być nadmiernie domyślny, ale ślinili się już wszyscy.
Łykali nadmiar nerwowo, spazmatycznie, a ONA – gasła. Powoli, ledwie
zauważalnie ostrość widzenia blakła, aż jej obraz stał się najpierw cieniem, a
potem domysłem kompletnie nieuprawnionym. Mało kto zauważył, że ekran ostygł
już po ostatniej konwulsji, a moja cyfrowa pani przeszła do historii… Oby nie zżarły
jej te łapczywe robale! Przecież była moja…
Lisa czyli Vanessa Angel "Dziewczyna z komputera" - serial telewizyjny emitowany jakiś czas temu zachęcający młodych ludzi by usiedli przed komputerem, to im wyskoczy z ekranu laska w typie modelki ubrana tylko w bikini. Spełniała każde życzenie za wyjątkiem jednego: "nie rozebrała się do naga".
OdpowiedzUsuńoch - podziwiam Twoją znajomość filmów. poważnie. ja - musiałem sobie sam wymyślić scenariusz.
Usuńale dziękuję. zerknę, może nawet obejrzę.
Kurde... dzięki za podpowiedź. Świetny chwyt marketingowy.
OdpowiedzUsuńproszę. boję się tylko, że to już natura...
UsuńSciente fiction to..natura?!?
Usuńmawiają, że goła baba sprzeda wszystko. pomysł nienowy. a cyfrowa baba? na samej górze komentarzy znajdziesz nawet tytuł serialu, w którym to nie SF, a rzeczywistość.
UsuńTak to jest gdy czekamy na cos dobrego... Gotujemy sie ze zniecierpliwienia. Swietny tekst Oko.
OdpowiedzUsuńmiło słyszeć - dziękuję, że znalazłaś chwilkę na przeczytanie.
UsuńOwsiki niepokoju wbiły mnie w krzesło a chmary mrówek dopełniły dzieła . :)
OdpowiedzUsuńi co teraz będzie?
Usuńowsiki dręczą miękkie tkanki i niepokój rośnie.
Wypada zalać robaka :)
Usuńto uniwersalne rozwiązanie na każde drgnięcie emocji. lub ciała.
UsuńNie ma to jak nalewka z czosnkiem. Skuteczność gwarantowana na wszelkie podrygi. :)
Usuńboję się, że drżeniu podlegać będzie przede wszystkim nos drugiej połówki.
UsuńNo właśnie i nie tylko. Bo przecież nie ma to jak trafić na swój ząbek czosnku. Nikomu nosa nie będzie wykręcać w trakcie rozmowy. Jak to dobrze, że internet zapachów nie przenosi... :)
Usuńa ja tęsknię za mrzonką, że uda mi się napisać coś, co działać będzie na komplet zmysłów. i gdy napiszę o arktycznej zimie - ktoś zmarznie, albo nawet odmrozi sobie nos, czy mały palec u nogi.
Usuńale ja uwielbiam marzyć duże marzenia...