- Słuchajcie! –
Stanisław był zaaferowany do tego stopnia, że niewiele mu brakowało, żeby
spontanicznie i bezprawnie przeszedł na „ty” z szefem i panią Kasią
jednocześnie, wykonując mentalny bruderszaft zanim myśl dogoni rozpasany język
– Ruda znika!
Tego
nam było trzeba, żeby mięśnie skrzepły i wychudły, twarze się powyciągały, a
pośladki zwiędły i z sugestywnym łopotem opadły na fotele. Ruda zdawała się być
niezniszczalna i wiecznie młoda. Takiej energii nie był w stanie wyprodukować
nawet reaktor jądrowy w stanie krytycznego wzburzenia. Szef opuścił gabinet, a
chwilę później okulary i zerkał na Stanisława sponad nich, sprawdzając, czy
przypadkiem nie był uprzejmy grubiańsko zażartować z koleżanek (oddajmy
pierwszeństwo pani Kasi, choć chętniej wojuje o równość niż o parytety) i
kolegów. Stanisław jednak był poruszony jak opinia publiczna po awarii
Fukushimy i wszystko wskazywało na to, że nie zhańbił organizmu spożyciem
czegoś służbowo niedozwolonego, a mającego wpływ na percepcję. Patrzyliśmy na
człowieka zbiorowym wzrokiem pełnym pytań i niedowierzania, jakby był
objawieniem przez proroków zapowiedzianym jako ariergarda Armagedonu.
- Wracałem z
łazienki – Stanisław w obliczu pani Kasi wstydził się przyznać, że chyłkiem
wymyka się na szybkiego papieroska, po którym nie dość, że starannie myje zęby,
to następnie pochłania miętowe cukierki w takich ilościach, że muchy omijają
otwarte okna naszego biura szukając bardziej przyjaznych pomieszczeń – a tam
Ruda! Nie dość że w takich fikuśnych sandałkach na wzór legionistów rzymskich,
to jeszcze było jej niemal pół! Wychudła bidulka i skarlała!
Pani
Kasia pociągnęła noskiem, dyskretnie wyrażając dezaprobatę dla Stanisława,
który zarumienił się niczym dziewczę płoche stadem satyrów otoczone, ale
przecież nie wykryła żadnej innej słabości Stanisława, tak przepocony był miętą
pieprzową. Szef o wzroku pobladłym zadysponował działanie, gdyż był wręcz
stworzony do działania i rozwiązywania problemów aż po ich rdzeń, jądro, czy
korzenie. Z problemami nigdy nie wiadomo, w co są wyposażone, ale szef
wiedziony nieomylnym instynktem potrafił rozpoznać, osaczyć i zniewolić problem
aż do jego unicestwienia. Często było to samounicestwienie, gdyż problem w
obliczu szefa okazywał skruchę i skłonność do autodestrukcji.
- Pan! – wskazał
mnie palcem, co było oznaką poważnego naruszenia wewnętrznej równowagi wyćwiczonej
jogą lekkoatletyczną – Pan pójdzie i zweryfikuje! Rozumie pan?
Kiwnąłem
głową, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy, kiedy szef rozdysponowywał
już strategiczne cele i przydzielał zadania.
- Stanisław
nadawałby się do misji zaczepnej, względnie obronnej, ale to nie jest misja
tego typu, więc pan – bezkompromisowo skarcił moją wątłą fizjonomię
sprowadzając mnie do parteru. Siadłem na zadzie i słuchałem grzecznie ciągu
dalszego komendy – Gdyby szło o pertraktacje, poszedłbym osobiście. Pani Kasia,
jak każdy zapewne doskonale sobie zdaje sprawę będzie znakomitą jednostką, w
przypadku, gdy niezbędna stanie się empatia, albo życzliwa i skłonna do współczulności
osobowość. Młodzież iść nie może z przyczyn oczywistych, jako niepoukładani
życiowo i rodzinnie nie powinni zostać wypchnięci na pierwszą linię frontu z
nieznaną, być może nieuleczalnie zakaźną chorobą. Pójdzie pan i rozpozna! Tylko
oproszę nie wracać przed upływem kwarantanny! Niniejszym wyrażam zgodę na urlop
na żądanie w wysokości jednego tygodnia od zakończenia misji. Informował pan
będzie za pomocą środków przekazu elektronicznego, które osobiście przeskanuję
antywirusowo.
Westchnąłem
cicho i zwiesiłem ramiona. Podszedłem do biurka i spakowałem niedogryzione
drugie śniadanie. Chciałem się pożegnać z panią Kasią, ale miałem łzy w oczach
– ja który nie zostałem wybrany jako osobowość współczulna. Uzbrojony w telefon
i laptop ukryty w chlebaku, gdyż ogólnie wiadomo, że w chlebaku żołnierze noszą
broń masowego rażenia typu granaty, oraz broń biologiczną typu salmonella,
choroby brudnych rąk lub larwy niezaewidencjonowanych, czarnorynkowych modliszek.
Pośród posępnego milczenia wychodziłem na zwiad żegnany wzrokiem pełnym
beznadziei. Pani Kasia uroniła łezkę – jedną, jednak nie wiedziałem, czy mogę
uzurpować sobie ową subtelną wilgoć, kiedy szef z właściwą sobie elokwencją
ustawiał już szyki obronne składające się z personelu pomocniczego i jednostek
mniej użytecznych zawodowo. Ustawiał ich jako mięso armatnie, mające zaspokoić
niezbadany apetyt najeźdźcy, którego wypatrywać od czoła miał Stanisław, jako
zwiastun złych wiadomości. Pani Kasia zaproszona została na fotel szefa, skąd
miała się przyglądać ostatniej walce szefa o jej cześć i chwałę, bo przecież
nie o cnotę niewątpliwie nadgryzioną czymś znacznie delikatniejszym niż ząb
czasu.
Korytarz
owionął mnie depresyjną pustką, pastą do podłóg i półmrokiem, który nie znał
słonecznej pieszczoty. Pustka zdawała się nie mieć końca, a mój posterunek nie
został jakoś szczególnie określony ramami przestrzennymi, więc wyszedłem na
zewnątrz budynku, żeby pożegnać się ze światem żywych. Z podniebnymi barankami
czochranymi promieniem słońca i turkuciami podjadkami buszującymi w
wypielęgnowanych służbiście trawach. Nogi szukały ratunku w panicznej ucieczce,
jednak autorytet szefa kiwał w moją stronę palcem z dezaprobatą jawną i pełną
pogardy. Nie nadawałem się do obrony Alamo, czy Westerplatte. Do wstępowania na
szaniec lub Monte Cassino. Na szarżę husarii, czy szwoleżerów. Prędzej na
mierzwę, nawóz, względnie na stojak na parasole po wypreparowaniu ze mnie
tkanki miękkiej aż wstyd.
Usiadłem
półgębkiem, gdyż w moim stanie ducha siadanie pełną gębą wydawało się
naruszeniem i wykroczeniem karalnym. Ławeczka parzyła mnie w zaplecze, ale
niezrażony wyjąłem z torby kanapkę i gryzłem ją bez smaku, dzieląc się
okruszkami z zastępem mrówek, które właśnie migrowały do nowego gniazda
porzucając wykorzystaną bezlitośnie królową i wybierających młodszą na swoją
następną nałożnicę. Dzielenie się chlebem było przeżyciem mesjanistycznym i w
oczach mrówek stawałem się tym, który mannę z nieba w czas niełaskawy zsyła
choć stać go na krzak gorejący, albo karzącą rękę sprawiedliwości ludowej.
Kanapka była zbyt ubożuchna na nasze połączone apetyty, więc zaproponowałem na
deser jabłko. Soczyste, i pachnące rajem utraconym. Poplułem i wypolerowałem o
klapę marynarki. Mrówki były podniecone i zachwycone, kiedy zachrzęściło pod
moimi zębami i na ziemię spadła pierwsza porcja dla tej pracowitej ławicy.
Jadłem
jabłko z całą zgrają drobnicy zapominając o misji i obowiązku względem
współpracowników. Słońce rozleniwiało i wdzięczyło się. Zaczynałem już się
zastanawiać nad wakacyjnym wyjazdem na łono… niechby tylko przyrodnicze, ale
jednak. Po stresie nadeszło rozprężenie i objęło mnie przychylnymi ramionami
marzeń bezwstydnych całkiem. I właśnie wtedy nadciągnęła Ruda jak łagodny
przypływ raczej, niż jak wściekły, wszystkoniszczący monsun. Nadeszła nie sama,
lecz w towarzystwie i najwyraźniej chciała skorzystać z ławeczki, którą byłem
łaskaw zaanektować bez reszty. Wstyd mi się zrobiło, że tak się rozpanoszyłem,
jednak z przejęcia nie udało mi się nawet przeprosin wykrztusić. Koło Rudej
stała druga ruda. Sporo mniejsza i młodsza, ale podobieństwo niemal dorównywało
tym hodowlanym bakteriom, których całe plantacje dojrzewały pod okiem Rudej.
Ulga
i niedowierzanie we mnie splotły się w drżenie o wysokiej częstotliwości
wzbogacone nawet ubogimi harmonicznymi. Ukłoniłem się Rudej i rudzielczykowi w
rzymiankach, porwałem torbę i pokłusowałem do biura. Wpadłem jak tornado w
ogródek sierocińca i oparłem się plecami o ścianę dysząc swoją radość z
przetrwania i zakończonej tak pomyślnie misji, która zdawała się przypominać
misje kamikadze. Trzy linie obrony uaktywniły się, jak szarpnięte czujnikiem
fotokomórki, a spoza nich wychylił się wzrok szefa i spoczął na mojej twarzy,
przeprowadzając wstępną autopsję.
- Ruda ma córkę –
wycharczałem zanim spalił mnie wzrokiem na popiół.
- Panie
Stanisławie! – szef natychmiast przystąpił do działania – pan zdezorganizował
pracę biura na trzy godziny. Pan to odpracuje już dzisiaj.
- A pan? –
popatrzył na mnie blado–stalowym spojrzeniem – Odwołuję pański urlop w trybie
natychmiastowym. I pan również odpracuje trzy godziny wspólnie ze Stanisławem i
młodszymi kolegami. Ja z panią Kasią muszę zregenerować zakończenia nerwowe w
przestrzeni wolnej od bezmyślności, dlatego opuścimy zakład służbowo i nieodwołalnie.
Proszę nie kontaktować się bez wyraźnego powodu i nie zakłócać regeneracji pani
Kasi, ani mojej do jutrzejszego poranka. Żegnam panów! Pani Kasiu? Pani
pozwoli…
...- powiedział szef i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi, które bez skomlenia poddały się uściskowi wypielęgnowanej acz silnej dłoni. Pani Kasia wstrzymała oddech prężąc ubite w biustonoszu piersi i znacząco mrugnęła okiem. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło-westchnęła pocieszająco i zagłębiła się w korytarz pełna dziwnych przeczuć.
OdpowiedzUsuńpodobno ostatnio było za dużo o piersiach, więc troszkę odpuściłem im. ale Ty kontynuuj. lubię, kiedy opowiadanie sprawia, że spontanicznie powstają ciągi dalsze. o to chodzi w pisaniu, żeby zaprosić do kolaboracji umysłowej.
UsuńNiestety, moja wyobraźnia zatrzymała się na etapie dziwnych przeczuć. Może nie tędy prowadzi moja droga...
Usuńnieważne. grunt, że dokądś wiedzie.
UsuńPoczekam na dalszy rozwój wypadków, bo wygląda na to, że Ruda rzeczywiście chce zawojować świat :)
Usuńaż tak się nie rozmnaża...
Usuń