Pan z mocno
przechodzoną ciążą głaskał się z wyraźną lubością po zboczach wypukłości
brzusznej, jeśli jednak pod nią kryło się życie, to najwyraźniej za nic miało
finał i zaspokojenie ciekawości do czego zostało powołane. Może było mu tak
dobrze? Rozpieszczane, karmione i noszone niekoniecznie na rękach, ale jednak
noszone. Nie każde życie ma tyle szczęścia. A to podglądane przeze mnie
najwyraźniej mruczało z lubością, jakby od kota nauczyło się korzystania z
błogostanu.
Pan Głodny
pochłaniał. Wolę nie wymieniać, bo pochłaniał maszynowo, ekspresowo, bez
ceregieli i grymaszenia. Ładował, jakby go mieli na front wschodni wysłać
ciupasem i to przed kolacją. Życie kwiliło coś nieśmiało i warowało, lekko
opierając się na kolanach nosiciela, obsługa wymieniała talerze na pełniejsze,
goście podziwiali w milczeniu. Jedni tracili apetyt podczas spektaklu, a innym
włączały się instynkty, więc przysuwali talerze bliżej pochłaniaczy i podwajali
tempo konsumpcji na wypadek, gdyby apetyt podglądanego przerósł możliwości
kucharza.
Jakaś starsza
pani unosiła szczuplutkiego wnusia, żeby mógł osobiście docenić przedstawienie,
a może czegoś się nauczyć, jednak wnusio kontemplował raczej widoki pasące się
za oknem na deptaku, po którym różnobarwni przechodnie przelewali się niczym w
kalejdoskopie, tworząc ruchome tło dla oszczędnych, mierzonych ruchów żarłoka.
Widać było, że ma niebagatelną wprawę w akumulacji wartości energetycznych i z raz
pozyskaną energią rozstaje się nad wyraz niechętnie. Wnusio nie miał jednak
aspiracji badawczych i fizyczne prawo zachowania energii, czy masy nie robiło
na nim widocznego wrażenia.
Obsługa zaczęła
zawierać pierwsze, nieśmiałe zakłady, co spotkało się z entuzjazmem pary
szpakowatych panów raczących się sporą wódeczką z drobnym śledzikiem. Wprosili
się bezceremonialnie do rozgrywki i uczestnictwo przypieczętowali banknotem
zdeponowanym u barmana-bukmachera. Pan Głodny oprawiał w tym czasie kolejny
talerz pełen martwej zwierzyny ozdobionej bukietem gotowanych roślin i zdawał
się nie zajmować niczym, co nie miało bezpośredniego kontaktu z talerzem. Na
zapleczu dostrzegłem pieczarkę kucharskiego kapelusza osadzonego tuż nad
wzrokiem, w którym kiełkowały zalążki rozpaczy i szaleństwa.
Życie, jeśli nie
kwitło, to na pewno gniło w nim w ilościach, jakich nie powstydziłyby się
kontenery na zapleczu restauracji masowego rażenia… znaczy karmienia rzesz
spragnionych tego, co szybko i niechlujnie można wetknąć w usta, najlepiej,
żeby miało wspólny rodowód z polimerami o długich, nierozczesanych niciach
łańcuchów. Pan Głodny najwyraźniej zakończył preludium i zrezygnował z
pochopności na rzecz dostojeństwa. Jadł teraz, jakby dyrygował orkiestrą, a
przynajmniej jak przewodnik, który celebrował powitanie każdego z kęsów, by
wskazać mu docelową, chwilową lokalizację ostatecznego zniszczenia,
przetworzenia, lub (jeśli ktoś woli słowa obco brzmiące) utylizacji.
Posapywał lekko.
Może miał katar, albo wessał nosem jakiegoś owada, który zmniejszył drożność
przewodów oddechowych, dzięki czemu każdy zaczerpnięty haust powietrza
zaakcentowany był cichutkim ni to gwizdnięciem, ni ćwierkaniem. Może właśnie
ćwierkaniem ,gdyż coraz mocniej przypominał wróbelka, który podkradł stadu
gołębi sutą kolację, którą przemycał wewnątrz puchatego kłębełka organizmu. Był
to zdecydowanie największy z możliwych wróbelków, ale przez wzgląd na sympatię
to tego ptasiego planktonu i on budził zbliżone uczucia.
Osiągnąwszy
wyższy poziom skupienia trawił z rosnącym wdziękiem nie tracąc przy tym
animuszu, ani zainteresowania zgromadzonej, przypadkowej widowni. Koncert
najwyraźniej nie dotarł jeszcze do kresu, ponieważ zdawało się, że Pan Głodny
wciąż się wspina z apetytem i nie zamierza poniechać procederu. Z kuchni
dobiegło ciche, soczyste przekleństwo. Kucharz trzepnął własną czapką
pomocnika, choć jeden i drugi był poczciwiną łagodną i nietoksyczną. Czyżby
kucharz przegrał zakład?
A kiedy już się
zaczęło wydawać, że konsumpcję przerwać może jedynie niezbyt dobrze
udokumentowana chronologicznie Apokalipsa, Pan Głodny sapnął radośnie, jak
lokomotywa u kresu podróży rozdziewiczającej amerykańskie prerie i odsunął
talerz, oblizując ukradkiem paróweczki palców. Zbiorowe westchnięcie wyrażało
tak szeroką gamę uczuć, że konia z rzędem temu, kto by je rozplątał. Hmmm… Może
sam rząd, bo koniem zapewne zainteresowałby się Pan Głodny korzystając z asysty
talentu kucharza. Kelner zbliżył się z szacunkiem utrwalonym rulonem banknotów
z rozliczonego pospiesznie zakładu, aby uwolnić przedpole od pozostałości po
walce z dietami wszelakimi. Pan Głodny rozpostarty tak, jak tylko miękka kula
potrafi się rozpostrzeć patrzył na kelnerskie ruchy pobłażliwie, nie na tyle
jednak, by pozwolić mu na bezrobocie.
W końcu ktoś normalny, kto je tyle, ile potrzebuje, zamiast się głodzić albo zastępować jedzenie dietą fit czy inne srit.
OdpowiedzUsuńta... żarłacz biały.
UsuńBiały był?
Usuńbladziutki. skoro tyle czasu poświęca na żarcie, to nie ma kiedy się opalać.
UsuńI bardzo dobrze.
UsuńJedzenie, jak sama nazwa na to wskazuje powinno ulegać procesowi zjedzenia z dodatkiem finezyjnego posmaku przyjemności smaków
OdpowiedzUsuńi jedzenie uległo. bez reszty.
UsuńOglądałam kiedyś zawody w jedzeniu pączków na czas...niezbyt apetycznie to wyglądało...
OdpowiedzUsuńna czas, to już nie przyjemność, tylko walka. chyba wypaczony pomysł, żeby napompować czyjeś ego.
Usuń