Rzucił
w moją stronę coś mrugnął znacząco. Zapewne on tak właśnie myślał, a ja
bezmyślnie złapałem, choć znaczenia wcale nie zrozumiałem. Po prostu – leciało
coś w moją stronę, to nadstawiłem dłoń i złapałem, jakbym był bejsbolistą, albo
bramkarzem. On poszedł, a ja zostałem z czymś, co trafiło mi w ręce. Rzecz była
niewielka i krzywdy mi nie zrobiła. Wyglądała jak jakiś orzech, a może pestka…
Twarda, pomarszczona skorupa w kolorze wyschniętego drewna, w miarę symetryczna
składająca się z dwóch połówek, jakby ktoś wyrzeźbił w drzewie dwa mózgi i
połączył je ze sobą niezbyt udanym szwem, za to trzymającym mocno.
Próbowałem,
więc wiem, że nie rozkręcało się tego czegoś, albo wymagało to więcej wysiłku
niż włożyłem. Poczułem niezrozumiałą tkliwość, więc poczynałem sobie ostrożnie.
Nie chciałem rzeczy uszkodzić, więc bardzo delikatnie przesuwałem opuszki po
muldach mózgów. Mózgi chyba to poczuły, bo nadstawiały czułki, dendryty, czy co
tam mózgi nadstawiają, żeby poczuć pieszczotę. Drewno wyciągnęłoby włókna z
celulozy, albo pąki śpiące w fałdach kory, ale rzecz? Co miałaby wystawić
rzecz? Nie miałem pojęcia, jednak pieściłem oba mózgi, dotykając delikatnie,
albo chowając w kieszeń, żeby ogrzała się moim prywatnym ciepłem.
Rzecz
lubiła ciepło, ale towarzystwo bardziej i jakoś tak instynktownie odbierałem
sygnały, że tęskni znów za dłońmi i nie chce w mroku kieszeni spoczywać, nawet,
gdy kieszeń tak blisko mojej intymności. Wyjmowałem więc i toczyłem we
wgłębieniu dłoni, palcami drugiej ręki dotykając pomarszczonej bryły. Mózgi
dojrzewały. Mruczały i podstawiały się jak kot niepieszczony całą noc. Coś
między sobą mówiły, jednak tak cichutko, że nie zrozumiałem. A podsłuchiwać nie
chciałem wcale. Pieściłem czasami świadomie, a czasem machinalnie. Kładłem na
brzegu talerza, kiedy jadłem, albo w doniczce kwiatka, kiedy stawałem w oknie
popatrzeć, czy zewnętrze przyjmie mnie w swoje ramiona na spacer bez celu i
pośpiechu.
A
potem zabierałem rzecz i szliśmy sobie donikąd, żeby dać słońcu czas, aby
dogoniło nas pośród łąk, czy parkowych alei. Między kamieniczkami murszejącymi
od dawna, albo w podwórkach zapomnianych doskonale przez wszystkich, poza
paroma staruszkami ukorzenionymi mocniej od ostatnich żyjących tam drzew. Mózgi
znosiły moje fanaberie w milczeniu, a czasami nawet inicjowały kolejne. Szliśmy
nad rzekę, żeby mogły pomilczeć patrząc na niekończące się drobne zmarszczki
tonące w nurcie nieustająco. Nasycić się nieskończonością powielaną w
nieskończoność. Lawiną życia przelewającą się od źródeł i od tak dawna, że
wyryły w ziemi bruzdę, aby przyszłość przelewała się z mniejszym wysiłkiem.
Rzecz
upodobała sobie linię życia na lewej dłoni i kokosiła się na niej najchętniej.
Katulała się, podskakiwała i chodziła po niej niczym linoskoczek. Była. Po
prostu była i sam nie wiem kiedy obdarzyłem ją czułością. Można zakochać się w
rzeczy? To byłoby potworne, bo rzeczy nie są do kochania, a do używania. Ale o
rzeczy myślałem już wtedy Rzecz. Z dużej litery. A wszystko, co posiada imię
warte jest już uczuć. Rzecz była ich warta i odwdzięczała się chodząc po
ścieżce życia dożywotnio wytatuowanej we wnętrzu dłoni moją – naszą
przeszłością.
Rzecz
oswoiła mnie tak bardzo, że nawet na poduszce znalazłem dla niej miejsce, żeby
mogła noc spędzać otulona moim zapachem. Czasem zaplątała się we włosy, czasem
łaskotała mnie w usta, ale wciąż blisko, żeby nie uronić towarzystwa.
Zabierałem więc ją na spacery i dłuższe wyprawy. Staliśmy się dla siebie
światem, który trzeba przeżywać wspólnie. Niezwykłą Rzecz dostałem w rękę. I
nawet zerkałem, czy darczyńca nie pojawi się na horyzoncie. Chciałem mu
podziękować, albo choć uśmiechnąć się doń serdecznie, że tak z prezentem
utrafił.
Rzecz
grzała się w mojej dłoni i wspólnie szukaliśmy dla niej godnego imienia, jednak
na żadne nie umieliśmy się zdecydować. Daliśmy sobie czas, w końcu nie
spieszyło się nam wcale. Czasami przekomarzałem się z Rzeczą, że jest
przytuliskiem bezimiennym, ale przytulałem ją tak mocno, żeby nie miała
wątpliwości, że to tylko taki żart nie złośliwy, a czułością napędzony.
Któregoś
dnia zasiedzieliśmy się w parku, bo panorama za rzeką zdawała się rozkwitać,
gdy słońce gasło i kwitła tak pięknie, że nie chciało się nam odchodzić.
Obracałem Rzecz w palcach obu dłoni i uczyłem się raz jeszcze kształtów
niebanalnych, niepowtarzalnych i trudnych do odwzorowania, gdy stało się coś
strasznego. Rzecz pękła, jakby szew puścił, albo klej rozmiękł pod ciepłem
dłoni.
Na
lewej ręce kołysały mi się dwa mózgi oderwane od siebie pierwszy raz w życiu.
Samotne, kołyszące się wnętrzami do góry. A potem z jednego zeskoczyło coś
maluśkiego i podreptało niewprawnie tam, gdzie mózgi uwielbiały balansować – na
linię życia. Usiadło toto po turecku i patrzyło na mnie wielkimi, zdumionymi
oczami. Było moje, a ja byłem jego… jej… nie wiem sam, ale zrozumiałem od
pierwszej wspólnej chwili, że jest moje owo maleństwo, które usiadło.
Popatrzyłem na mózgi, ale one milczały. Nie były już Rzeczą. Były dwiema
skorupami, z których ulatniało się ciepło i wspomnienia. A Maleństwo spijało to
wszystko, jakby to był zimny sok podany w upalne popołudnie. Piło, aż skorupy
stały się zimne martwe.
Nie
wiedziałem, co mam z nimi zrobić, gdy Maleństwo zajęło ich miejsce na linii
życia, a mozgi umarły. Wyrzucić? Jak to tak? Wyrzucić Rzecz? Tę, z którą tyle wspólnych
słów i dni, ciepła nieprzespanych, rozszeptanych nocy? Maleństwo patrzyło na
mnie chyba z politowaniem czując moje dylematy. Nie bało się wcale, wiedziało,
że będę umiał je kochać. Patrzyłem wilgotnym wzrokiem na Maleństwo i dwie
połówki Rzeczy i glos uwiązł mi w krtani.
A
wtedy przyszedł on i zabrał mi. Obie połówki zabrał, bez wysiłku połączył w
całość i rozejrzał się ciekawie. Potem gwizdnął cicho. Obróciła się jakaś młoda
dziewczyna zmartwiona, bo wracająca z nieudanej randki. Kiedy podniosła smutne
oczy on rzucił w jej stronę orzeszka, zaśmiał się i odszedł z rękami już w
kieszeniach. Dziewczyna schwytała orzeszek i przyglądała się mu z
zainteresowaniem. Rzecz znalazła nowego właściciela. Ja? Ja dostałem Maleństwo.
Żywą pamiątkę po Rzeczy. Maleństwo właśnie uczyło się tańczyć na mojej linii
życia. Jeszcze pokracznie, jeszcze się chwiało, ale przecież… nauczy się. Mamy
czas…
Fajnie by było, gdyby istniał ktoś, kto rozdaje ludziom mózgi. Ot, takie zwyczajne, ale działające. Wielu bowiem jeszcze nie otrzymało tego daru, choć chodzą po świecie nie od dziś.
OdpowiedzUsuńktoś daje. tylko bez instrukcji obsługi. a może jest, tylko w obcym?
UsuńMoże to być, że bez instrukcji... Instrukcję trzeba umieć czytać i to ze zrozumieniem, a to z kolei jest nie do przejścia przez te najbardziej felerne.
Usuńmoże ktoś za często głaszcze po główkach i się bruzdy prostują? a na gładkim, ani włos, ani rozum się nie uchowa.
UsuńTego też nie można wykluczyć, zwłaszcza, że głaskania teraz sporo. Głaszcze się nieuków, chamiarnię, leserów, kler, przestępców i wszelkie inne kanalie od zenitu po nadir.
Usuńpieszczoty są w ogóle mile widziane. nie tylko przez element.
UsuńRozmnażanie mózgów przez pączkowanie? A co z tymi , które mają wady ?
OdpowiedzUsuńwymyśl. może to te, których nikt nie chciał pokochać?
Usuńalbo za mało ogrzewał w dłoniach...
Usuńno widzisz? jest to jakaś koncepcja. z zimna karleją i degenerują.
Usuń