Park założono
tutaj tak dawno, że obecnie przypominał gęsty, lekko tylko ugrzeczniony las
pełen rozmaitości. Wiele gatunków drzew stuleciami szukało dla siebie miejsca,
żeby zasymilować się z sąsiadami i zawiązać sojusze. Alejki wysypane białym
żwirem zdawały się samorzutnie wkraczać pomiędzy drzewa niknąc gdzieś daleko,
między koronami bardzo rozłożystymi i ocienionymi. Zupełnie, jakby wspinały się
do nieba.
Cofnąłem się na
wzgórze udekorowane olbrzymimi głazami leżącymi od tak dawna, że powinny
cierpieć odleżyny. Tymczasem po nierównych, zerodowanych ścianach wspinały się
jakieś nieprzeliczone stada mrówek, by na ich wierzchu toczyć zażarte batalie z
grzejącymi się w słonecznym cieple owadami. Mrówki szły, jak na wojnę, albo na
stołówkę w wojskowym drylu wychowywane, a owady nie wiedziały nawet, że głaz
stał się ołtarzem ofiarnym do przelania ich krwi.
Ze szczytu
wzniesienia można było obserwować falujące w gorącym wietrze korony drzew.
Zielone morze sięgało urwiska wysoczyzny z czerwonego kamienia przesyconego
żelazem tak bardzo, że nieliczne burze z pewnością zatrzymywały się tu na
popas, aby zrzucić nadmiar ładunków elektrycznych. Stąd i głazy leżące
dosłownie wszędzie. Odłupane gniewem Zeusa spadały pomiędzy drzewa miażdżąc
gałęzie, a nawet kilkusetletnie pnie.
Wiedziałem od
przewodnika, że po burzach wynurzali się ludzie lasu – drobne, żylaste istoty
zbierające z alejek najdrobniejsze nawet gałązki, żeby ścieżki były
niepokalane. Pracowali w milczeniu. Nikt nawet nie zaśmiał się, dopóki na
ścieżce leżały liście, czy gałęzie. Jeśli zaś na ścieżkę spadł głaz natychmiast
wytyczali nową ścieżkę, żeby go ominąć, jeśli był zbyt ciężki, aby go dotoczyć
w podnóże pagórka.
Nie zapytałem
skąd, ale musieli mieć spore zapasy świeżego grysu tak lśniącego bielą, jakby
mieli gdzieś schowany kamieniołom śnieżnego marmuru. Głazy otaczali aureolą
żwiru wysypaną grubo i szeroko, jakby zamykali je w więzieniach. Może to
właśnie robili? W te głazy już nigdy nie uderzył żaden piorun. Błyskawice
nieodmiennie tłukły sterczącą na ponad sto metrów skalną ścianę płaskowyżu, i
wydziobywały w niej wielkie dziury dymiące długo po burzy jeszcze. Boskie
schody na szczyt o stopniach większych od człowieka.
Nie miałem
pojęcia, czego bogowie szukali w skalnej ścianie i dlaczego tubylcy z takim
uporem sprzątali alejki. Park pachniał wilgocią lasu, a przekomarzania ptasie
wypełniały okolicę idyllą niemal namacalną. Dziki, swobodnie rozrastający się
park-las miał nawet ławeczki i altany rozmieszczone tak, aby siedzącemu zaoferować
kojący wzrok widok na dostojne araukarie, na sekwoje, cedry, dęby i cyprysy,
jacarandy i sam nie wiem co jeszcze. Na krzewy zdobne w kwiaty niespotykane
nigdzie na świecie, na powoje wspinające się po każdej usłużnie zrzuconej
lianie i pniu wyżłobionym wodą, albo spękaniami niepohamowanego wzrostu.
Tubylcy na
wzgórze wchodzili bardzo niechętnie, a jeśli już się pojawili, żeby osadzić na
nim głaz, albo posprzątać jedyną wiodącą na szczyt alejkę z wielkim niepokojem
zerkali na urwisko i uciekali najszybciej jak mogli po osłonę drzew. Patrzyłem
w milczeniu, jednak nie pytałem. Nie zrozumieliby mojego pytania. Chyba nie
znali żadnego z cywilizowanych języków, a turystów ignorowali uprzejmie, ale
stanowczo. Odchodzili nie siląc się nawet na wzruszenie ramionami.
Okolica
oszałamiała spokojem, ciepłem przerzedzonym smugami przeciągów wędrujących
pomiędzy drzewami, jakby zbierały aromaty w bukiety, żeby inhalować
cywilizowane dusze i ciała przesiąknięte na wskroś miejskimi smrodami. Tubylcy
omijali grzecznie każdego siedzącego, lecz obecnie nie było ich chyba wcale.
Poza mną, któremu nawet wracać się nie chciało i sypiałem w pierwszej lepszej
altanie, prosząc jedynie, żeby ktoś zostawiał mi kosz z prowiantem na cały
dzień. Zostawiałem go w okrągłym domku bez ścian, podwieszając kosz pod sufitem
w osłonie moskitiery, żeby moich posiłków nie wygryzła owadzia drobnica. Ptaki?
Te miały do wyboru tak wiele owoców i robaków, że ludzki pokarm nie interesował
ich wcale.
Sam nie wiem
kiedy zacząłem zostawiać buty i spodnie obok, bo koszulę nosiłem na sobie tylko
pierwszego dnia pobytu. Ile minęło czasu? Straciłem rachubę, ale stopy zdążyły mi
stwardnieć tak, że nawet szyszki daglezji nie były przeszkodą w spacerowaniu.
Znalazłem strumień tworzący miniaturowe rozlewisko w zakolu, z piaskiem
jaskrawo świecącym w słońcu, a owady liżące nurt powiedziały mi, że to
bezpieczne. Dla mnie, bo rybom najwyraźniej służyło owadzie pragnienie, gdyż
pływały sennie tłuste i wielkie.
Sielanka trwała płynąc
przeze mnie bez przeszkód. Bezpośrednia łączność z absolutem wyzwalała we mnie
pokłady szczęścia i emanowała we mnie radością, którą dzieliłem się ze światem.
Aż do dziś. Bo dziś nad park napłynęła chmura stalowo-sina i tak gęsta, że
czułem jej wibracje. Zamierzała spaść i rozładować swoją wściekłość w raju.
Popatrzyłem krytycznym wzrokiem na altanę. Bez zaufania. Nie wiedziałem czy
wytrzyma napór wody, jaki podejrzewałem, że chmura zrzuci mi na głowę. Na moje
ciało, żeby ze mnie zmyć pył miliarda kwiatów, sproszkowanej kory i kurzu
przemykającego przez ten cudowny las.
Chmura
zawarczała, aż zadrżałem. Wtedy poczułem silną dłoń zaciskającą się na moim
przedramieniu. Żylasty człowiek, w którym ledwie rozpoznałem kobietę ciągnął
mnie gdzieś gestykulując drugą ręką i mówiąc gniewne słowa tak szybko, że z ich
tempa wywnioskowałem, jak poważny kryzys wywołałem swoją obecnością.
Pobiegliśmy, chociaż z każdą chwilą ubywało światła. Biegliśmy, aż się
zasapałem, spociłem, zmęczyłem i miałem protestować, ale ta niesamowita kobieta
wciąż wystrzeliwała z siebie gardłowe dźwięki i trzymała tak mocno, jakby
chciała mi rękę urwać w łokciu. Jej pięty migotały w tempie sprintera, lecz wytrzymałością
mogłaby zawstydzić maratończyka.
Wpadliśmy wreszcie
w jakąś czeluść. Otchłań jaśniejącą bielą, która była niesamowita. Pośród nieba
tężejącego epoksydowaną stalą ściany i sufit świeciły blaskiem wypolerowanej,
srebrnej patery. Kamieniołom żwiru na alejki! Wiedziałem gdzie jestem! Dopiero
tutaj kobiet zamilkła i uścisk zelżał. Zerknąłem na przedramię – miałem
odciśniętą obręcz, która fioletowiała błyskawicznie. Pokazała mi coś palcem
gruchocząc już łagodniej i odeszła.
Pod ścianą
siedział człowiek tak stary, że zmarszczki obejmowały całe jego ciało. Jedna
przechodziła płynnie w drugą, zazębiały się, a może nawet w zmarszczkach
tworzyły się kolejne ich warstwy. Człowiek rzucał kamienie na posadzkę i
przyglądał się im przez chwilę, żeby rzucić raz jeszcze. Kiedy podniósł na mnie
wzrok poczułem ich dotyk, chociaż był niewidomy. Białka świeciły blaskiem, jakim
świeciły ściany, a on czytał we mnie jak w otwartej księdze. A potem
niewprawnym językiem usiłował przekazać mi wieści.
- Siedź! Złe mieszka w podziemiach góry.
Burza zabija. Szuka złego, jak przemyka pod skałami. Tu nie przyjdzie. Ani zło,
ani burza. Tu dobrze. Bezpiecznie. Tam… - pokazał palcem na zewnątrz – Tam złe
ucieka przed burzą. A kiedy burza pójdzie, posprzątamy szybko. Uwięzimy
kamienie, Złe zamkniemy. Trzeba pilnować, bo złe w lesie zabija drzewa i
motyle. Wszystko zabija. Siedź i czekaj aż złe zacznie krzyczeć. Nie idź
nigdzie!
Spotkanie ze złem owocuje przemianą. Zazwyczaj po latach nie poznajemy w sobie tamtych przestraszonym złem ludzi...
OdpowiedzUsuńczyli co? zostać w parku i czekać, aż głaz na łeb spadnie? dla odmiany?
UsuńTwoje opowiadanie przypomniało mi przeczytaną po wielokroć i kupioną, książkę E. Szumańskiej " Camping". Ta atmosfera odrzucania z siebie warstw cywilizacji, to pojednanie z naturą i poddanie się jej prawom. Toż to miejsce którego szukam. Dziękuję, wyciągnęłam ja z półki, zakurzoną i zapomnianą i zaraz zacznę czytać.
OdpowiedzUsuńno proszę. wzmacniacz pamięci. nie czytałem nic tej pani. udanej lektury.
Usuń