sobota, 8 czerwca 2019

Flirt z nieznajomą.

Wiedziałem, że wyjdziesz. Nie pamiętam skąd, ale wiedziałem, że gdzieś na tym małym placu wyłożonym brukiem i betonowymi płytami chodnikowymi pojawisz się nim katedralne dzwony zaczną wybijać dziewiątą. Z premedytacją uplotłem fatamorganę i zamknąłem wszystkie ścieżki wiodące na zachód. Ty pewnie nie wiedziałaś nawet, jak odnaleźć w przestrzeni zachód, ale ja wiedziałem doskonale. Wiedziałem i zamknąłem każdą z możliwych dróg, która mogła cię tam zaprowadzić. Patrzyłem, jak się rozglądasz ze zdumieniem, jak nie poznajesz otoczenia, a potem, udając, że chcesz osłonić oczy dłonią, żeby zerknąć na horyzont dotykasz czoła i sprawdzasz, czy nie dopadła cię gorączka.

Mało tego – dyskretnie chuchnęłaś samej sobie w dłoń, żeby z niej wywąchać wczorajsza butelkę wina, którego nie pamiętasz, jednak nie znalazłaś w oddechu cienia promili. Usiadłaś zrozpaczona, pełna obaw, że zanik pamięci spowodował wielkie komplikacje w twoim życiu. Ty, która byłaś poukładana, dopracowana i pewna siebie, nagle zderzyłaś się z nieznanym. Im dłużej siedziałaś, tym mocniej plotłem fatamorganę i zamykałem ścieżki miejskiej pajęczyny. I psa po ciebie wysłałem, żeby nie było ci smutno. Żebyś się nie zgubiła w tej nieoczywistej rzeczywistości.

Powiesiłem dla ciebie na elewacjach nowe kolory, zasłoniłem witryny innymi – bogatszymi, bardziej dostępnymi i czystszymi. Nawet reklamom nadałem obcojęzyczne brzmienie i zbudowałem świątynię ze strzelistą, marmurową wieżą mieniącą się cieniami chmur. Wysłałem do ciebie psa. Egzotycznego wielce, chyba chińskiego. Pies był wesoły, pulchny i pełen energii. Rudzielec z gęstym futrem. I wzrok miał tak głęboki, że kiedy się weń zapatrzeć, to jakby zerkać przez lunetę w kosmos nieskończony. Pies trącił cię mokrym nosem w rękę, żebyś go zauważyła i pogłaskała, a ty się bałaś, bo obcych psów boisz się prawie tak samo, jak pająków, gąsienic, czy myszy.

Siedziałaś na progu własnego domu w obcym mieście i pierwszy raz widziany, rudy pies trącał cię zimnym nosem, a jęzor przestawał mu się mieścić w paszczy i różowił się łaskocząc cię w okolicach łokcia pieszczotą nieznaną. Wreszcie poddałaś się i pogłaskałaś go gdzieś pomiędzy uszami, a on zapraszał na spacer odchodząc i wracając wytrwale, aż wstałaś i otrzepałaś dłońmi spodnie, by pójść za nim.

Wstałaś w końcu i otrzepałaś spodnie z kurzu, bo wcześniej usiadłaś nie patrząc gdzie - wprost na krawężniku usiadłaś. Chyba z pół godziny patrzyłaś na okolicę, której nie poznawałaś wcale i na dom z którego właśnie wyszłaś. Od siebie wyszłaś, a trafiłaś do nieznanego ci świata. Rozum bronił się przed widzianym i nawet ręką pomacałaś chodnik, żeby się przekonać, że nie śnisz. Był rzeczywisty, a twoje podejrzenie, że jest oszustwem sprawiło, że złamałaś paznokieć. Teraz wygląda jak brzydka szczerba na ideale twojej dłoni.

Wtedy już nie musiałem się starać tak bardzo i fatamorgana mogła być całkiem licha. Szłaś za nim, bo i tak nie miałaś pojęcia dokąd prowadzą drogi. Powiesiłem ci nad głową słońce, żeby sierść psa błyszczała polerowaną miedzią. Pies śmiał się do ciebie tak serdecznie, że przestałaś się martwić wreszcie i pozwoliłaś sobie na śmiech. Jeszcze nie wiesz jak bardzo lubię twój śmiech. Możesz mnie nim spętać, a ja o świecie zapomnę i poproszę o więcej. Fatamorgana zaczęła się drzeć, nim się ocknąłem z twojego śmiechu.

Poprawiłem w panice to i owo, żeby pies dalej chciał biec, żebyś ty miała przewodnika, żebym nie musiał łatać całego miasta dla ciebie od nowa. Gdy się zatrzymał na rozdrożu wtuliłaś się w to futro i szeptałaś mu coś na ucho, a ja gorączkowo kleiłem ścieżkę, którą miał pobiec dalej. Zdawało mi się, że się zadyszałaś, że zbyt gorące to słońce nad głową, bo zerkałaś przed siebie szukając zacienionych ścieżek, a ja nie chciałem w twoim widzeniu budować arkad i podcieni, więc sprowadziłem chmurę, żeby w niej utonęło słońce. Kąpało się z lubością w wannie pełnej piany, parskało, chlapało i swawoliło jak dziecko. Aż na was poleciało rzęsiście i ciepło to, co z wanny się wymknęło pośród zabawy.

Znów mnie zniewoliłaś śmiechem. A potem przytuliłaś psa, który pod wpływem deszczu wychudł i wyżalośniał, dopóki nie strząsnął nadmiaru wody z osobistej baranicy aż po czubek ogona. Zdjęłaś sandały z nóg, bo przecież nowe i szkoda, żeby włoska skóra piła wodę płynącą szemrzącymi strumykami w kratki burzowej kanalizacji. Biegłaś już bosa i uśmiechnięta, a włosy przyklejały się do twojej szczęśliwej twarzy. Bluzka mając taki przykład przytuliła się do ciebie i tylko lej pępka dyszał starając się złapać oddech. Biegłaś z nieswoim psem, a ja nie wiem, które z was większym pałało szczęściem. Patrzyłem pełen zachwytu i trochę tylko w złości, że zamiast widzeniu się oddać, to pilnowałem fatamorgany. Żeby trwała. Ty żebyś trwała.

Teraz, kiedy pies cię prowadził nie musiałem już zamykać alternatywnych dróg, mogłem mniej ingerować w obraz. Usiadłem w kawiarnianym ogródku. Maluteńkim, schowanym na końcu miasta. Raptem trzy stoliki na nogach z kutego żelaza wsparte o elewacje starej kamienicy i krzesła skrzypiące wiekową wikliną, leniuchujące pod bordową markizą dającą cień głęboki i pachnący cynamonem. Na blacie porcelana z samotnym, białym kwiatem i filiżanki z kawą. Byłem pewien, że kawę uwielbiasz, więc pozwoliłem sobie zamówić. I strudel wiśniowy jeszcze ciepły pocięty na spore trójkątne kawałki. Udawałem, że gazetę czytam, ale tak naprawdę, to czekałem na ciebie, aż przybiegniesz do mnie i dasz mi całusa, którym osłodzę gorycz tej kawy samotnej.

Skąd ta wymyślona bestia znała to miasto tak doskonale? Pies wyczuł moją niecierpliwość bo prowadził cię skrótami, żebyś szybciej dotarła, zanim ciasto wystygnie. Może odnalazł aromat kawy, który przeciskał się przez fatamorganę i łączył nicią dwa widzenia. Twoje i moje. Czekałem aż przyjdziesz do mnie, po mnie, dla mnie… Nieważne. Czekałem aż przyjdziesz i będziesz. A potem zza rogu ulicy wybiegło miedziane szczęście z różową landryną jęzora kolebiącego się w rytm susów i biegło do mnie zapominając o swojej nowej pani, jakby wiedziało, że teraz już się zgubić nie może i przyjdzie. Wskoczyło mi na kolana i lizało po twarzy zbierając łzy.

Płakałem? Chyba tak, skoro wymyślony pies zlizywał ze mnie łzy, ale to były dobre łzy. Słodkie. Wtuliłem się w tego pluszaka jak ty wcześniej i wąchałem miedziane futro popiskujące ze szczęścia szukając aromatu twoich perfum. A potem przybiegłaś zziajana, mokra i bosonoga. Przez chwilę nie wiedziałaś chyba co zrobić, ale w końcu roześmiałaś się, aż znów zacząłem płakać ze szczęścia i przytuliłaś mnie wyganiając rudego psa, który niechętnie poszedł do właścicielki kawiarni w której siedzieliśmy, jakby się znali od zawsze i lizał jej łydki podskakując wesoło, czekając aż dostanie kawałek kiełbasy ułamany z pęta wiszącego pod sufitem specjalnie dla niego. Otarłaś mi łzy włosami. Ucałowałaś w oba policzki, a potem, siedząc mi na kolanach popatrzyłaś miękko na tę starą kobietę, która podała nam kawę z wiśniowym strudlem i zapytałaś:

- Tata dobrze się dzisiaj czuje mamo? Wygląda na szczęśliwego…

4 komentarze:

  1. Cudną opowieść dziś napisałeś - miękką i czułą, choć smutną. Bardzo Ci dziękuję za te wzruszenia i refleksje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cieszę się, że smakowało. starość też może mieć chwile szczęścia. nawet, gdy pamięć krótka.

      Usuń
  2. Piękne - takie miłe, przyjemne, kojące. Tata przychylający nieba córce. Zaraz mi się przypomina mój tata i zawsze wtedy pojawia się żal we mnie, że nie zdążyłam mu powiedzieć jaki był dla mnie ważny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to smutne. zapewne ucieszyłby się, gdybyś powiedziała. bo wiedzieć, to pewnie wiedział.

      Usuń