Wiedziałem, że
wyjdziesz. Nie pamiętam skąd, ale wiedziałem, że gdzieś na tym małym placu
wyłożonym brukiem i betonowymi płytami chodnikowymi pojawisz się nim katedralne
dzwony zaczną wybijać dziewiątą. Z premedytacją uplotłem fatamorganę i
zamknąłem wszystkie ścieżki wiodące na zachód. Ty pewnie nie wiedziałaś nawet,
jak odnaleźć w przestrzeni zachód, ale ja wiedziałem doskonale. Wiedziałem i
zamknąłem każdą z możliwych dróg, która mogła cię tam zaprowadzić. Patrzyłem,
jak się rozglądasz ze zdumieniem, jak nie poznajesz otoczenia, a potem, udając,
że chcesz osłonić oczy dłonią, żeby zerknąć na horyzont dotykasz czoła i
sprawdzasz, czy nie dopadła cię gorączka.
Mało tego –
dyskretnie chuchnęłaś samej sobie w dłoń, żeby z niej wywąchać wczorajsza
butelkę wina, którego nie pamiętasz, jednak nie znalazłaś w oddechu cienia
promili. Usiadłaś zrozpaczona, pełna obaw, że zanik pamięci spowodował wielkie
komplikacje w twoim życiu. Ty, która byłaś poukładana, dopracowana i pewna
siebie, nagle zderzyłaś się z nieznanym. Im dłużej siedziałaś, tym mocniej
plotłem fatamorganę i zamykałem ścieżki miejskiej pajęczyny. I psa po ciebie
wysłałem, żeby nie było ci smutno. Żebyś się nie zgubiła w tej nieoczywistej
rzeczywistości.
Powiesiłem dla
ciebie na elewacjach nowe kolory, zasłoniłem witryny innymi – bogatszymi,
bardziej dostępnymi i czystszymi. Nawet reklamom nadałem obcojęzyczne brzmienie
i zbudowałem świątynię ze strzelistą, marmurową wieżą mieniącą się cieniami
chmur. Wysłałem do ciebie psa. Egzotycznego wielce, chyba chińskiego. Pies był
wesoły, pulchny i pełen energii. Rudzielec z gęstym futrem. I wzrok miał tak
głęboki, że kiedy się weń zapatrzeć, to jakby zerkać przez lunetę w kosmos
nieskończony. Pies trącił cię mokrym nosem w rękę, żebyś go zauważyła i
pogłaskała, a ty się bałaś, bo obcych psów boisz się prawie tak samo, jak
pająków, gąsienic, czy myszy.
Siedziałaś na
progu własnego domu w obcym mieście i pierwszy raz widziany, rudy pies trącał
cię zimnym nosem, a jęzor przestawał mu się mieścić w paszczy i różowił się
łaskocząc cię w okolicach łokcia pieszczotą nieznaną. Wreszcie poddałaś się i
pogłaskałaś go gdzieś pomiędzy uszami, a on zapraszał na spacer odchodząc i
wracając wytrwale, aż wstałaś i otrzepałaś dłońmi spodnie, by pójść za nim.
Wstałaś w końcu i
otrzepałaś spodnie z kurzu, bo wcześniej usiadłaś nie patrząc gdzie - wprost na
krawężniku usiadłaś. Chyba z pół godziny patrzyłaś na okolicę, której nie
poznawałaś wcale i na dom z którego właśnie wyszłaś. Od siebie wyszłaś, a
trafiłaś do nieznanego ci świata. Rozum bronił się przed widzianym i nawet ręką
pomacałaś chodnik, żeby się przekonać, że nie śnisz. Był rzeczywisty, a twoje
podejrzenie, że jest oszustwem sprawiło, że złamałaś paznokieć. Teraz wygląda
jak brzydka szczerba na ideale twojej dłoni.
Wtedy już nie
musiałem się starać tak bardzo i fatamorgana mogła być całkiem licha. Szłaś za
nim, bo i tak nie miałaś pojęcia dokąd prowadzą drogi. Powiesiłem ci nad głową
słońce, żeby sierść psa błyszczała polerowaną miedzią. Pies śmiał się do ciebie
tak serdecznie, że przestałaś się martwić wreszcie i pozwoliłaś sobie na
śmiech. Jeszcze nie wiesz jak bardzo lubię twój śmiech. Możesz mnie nim spętać,
a ja o świecie zapomnę i poproszę o więcej. Fatamorgana zaczęła się drzeć, nim
się ocknąłem z twojego śmiechu.
Poprawiłem w
panice to i owo, żeby pies dalej chciał biec, żebyś ty miała przewodnika, żebym
nie musiał łatać całego miasta dla ciebie od nowa. Gdy się zatrzymał na
rozdrożu wtuliłaś się w to futro i szeptałaś mu coś na ucho, a ja gorączkowo
kleiłem ścieżkę, którą miał pobiec dalej. Zdawało mi się, że się zadyszałaś, że
zbyt gorące to słońce nad głową, bo zerkałaś przed siebie szukając zacienionych
ścieżek, a ja nie chciałem w twoim widzeniu budować arkad i podcieni, więc
sprowadziłem chmurę, żeby w niej utonęło słońce. Kąpało się z lubością w wannie
pełnej piany, parskało, chlapało i swawoliło jak dziecko. Aż na was poleciało
rzęsiście i ciepło to, co z wanny się wymknęło pośród zabawy.
Znów mnie
zniewoliłaś śmiechem. A potem przytuliłaś psa, który pod wpływem deszczu
wychudł i wyżalośniał, dopóki nie strząsnął nadmiaru wody z osobistej baranicy
aż po czubek ogona. Zdjęłaś sandały z nóg, bo przecież nowe i szkoda, żeby
włoska skóra piła wodę płynącą szemrzącymi strumykami w kratki burzowej
kanalizacji. Biegłaś już bosa i uśmiechnięta, a włosy przyklejały się do twojej
szczęśliwej twarzy. Bluzka mając taki przykład przytuliła się do ciebie i tylko
lej pępka dyszał starając się złapać oddech. Biegłaś z nieswoim psem, a ja nie
wiem, które z was większym pałało szczęściem. Patrzyłem pełen zachwytu i trochę
tylko w złości, że zamiast widzeniu się oddać, to pilnowałem fatamorgany. Żeby
trwała. Ty żebyś trwała.
Teraz, kiedy pies
cię prowadził nie musiałem już zamykać alternatywnych dróg, mogłem mniej
ingerować w obraz. Usiadłem w kawiarnianym ogródku. Maluteńkim, schowanym na
końcu miasta. Raptem trzy stoliki na nogach z kutego żelaza wsparte o elewacje
starej kamienicy i krzesła skrzypiące wiekową wikliną, leniuchujące pod bordową
markizą dającą cień głęboki i pachnący cynamonem. Na blacie porcelana z
samotnym, białym kwiatem i filiżanki z kawą. Byłem pewien, że kawę uwielbiasz,
więc pozwoliłem sobie zamówić. I strudel wiśniowy jeszcze ciepły pocięty na
spore trójkątne kawałki. Udawałem, że gazetę czytam, ale tak naprawdę, to
czekałem na ciebie, aż przybiegniesz do mnie i dasz mi całusa, którym osłodzę
gorycz tej kawy samotnej.
Skąd ta wymyślona
bestia znała to miasto tak doskonale? Pies wyczuł moją niecierpliwość bo
prowadził cię skrótami, żebyś szybciej dotarła, zanim ciasto wystygnie. Może odnalazł
aromat kawy, który przeciskał się przez fatamorganę i łączył nicią dwa
widzenia. Twoje i moje. Czekałem aż przyjdziesz do mnie, po mnie, dla mnie…
Nieważne. Czekałem aż przyjdziesz i będziesz. A potem zza rogu ulicy wybiegło
miedziane szczęście z różową landryną jęzora kolebiącego się w rytm susów i
biegło do mnie zapominając o swojej nowej pani, jakby wiedziało, że teraz już
się zgubić nie może i przyjdzie. Wskoczyło mi na kolana i lizało po twarzy zbierając
łzy.
Płakałem? Chyba
tak, skoro wymyślony pies zlizywał ze mnie łzy, ale to były dobre łzy. Słodkie.
Wtuliłem się w tego pluszaka jak ty wcześniej i wąchałem miedziane futro
popiskujące ze szczęścia szukając aromatu twoich perfum. A potem przybiegłaś
zziajana, mokra i bosonoga. Przez chwilę nie wiedziałaś chyba co zrobić, ale w
końcu roześmiałaś się, aż znów zacząłem płakać ze szczęścia i przytuliłaś mnie
wyganiając rudego psa, który niechętnie poszedł do właścicielki kawiarni w
której siedzieliśmy, jakby się znali od zawsze i lizał jej łydki podskakując
wesoło, czekając aż dostanie kawałek kiełbasy ułamany z pęta wiszącego pod
sufitem specjalnie dla niego. Otarłaś mi łzy włosami. Ucałowałaś w oba
policzki, a potem, siedząc mi na kolanach popatrzyłaś miękko na tę starą kobietę,
która podała nam kawę z wiśniowym strudlem i zapytałaś:
Cudną opowieść dziś napisałeś - miękką i czułą, choć smutną. Bardzo Ci dziękuję za te wzruszenia i refleksje.
OdpowiedzUsuńcieszę się, że smakowało. starość też może mieć chwile szczęścia. nawet, gdy pamięć krótka.
UsuńPiękne - takie miłe, przyjemne, kojące. Tata przychylający nieba córce. Zaraz mi się przypomina mój tata i zawsze wtedy pojawia się żal we mnie, że nie zdążyłam mu powiedzieć jaki był dla mnie ważny.
OdpowiedzUsuńto smutne. zapewne ucieszyłby się, gdybyś powiedziała. bo wiedzieć, to pewnie wiedział.
Usuń