Siedział. Czasem
czytał szmatławą gazetę wydawaną na chwałę reżimu na papierze tak lichym, że
ciężko było go odróżnić od równie siermiężnego papieru widywanego w łazienkach,
jeśli ktoś miał szczęście zdobyć rolkę. Czego szukał czytając między wierszami?
Nie wiadomo. Był zbyt ostrożny, żeby choć grymasem przekazać wskazówkę
patrzącemu.
Jeżeli ktokolwiek
potrafił milczeć, to właśnie on. Potrafił minąć miesiąc pomiędzy jednym, a
drugim błahym słowem. Porozumiewał się z bliskimi wzrokiem, czy gestem, lecz zazwyczaj
milczał z uporem obelisku wieszczącego sławę zapomnianego bóstwa pośród
nieprzebytych borów. Słowa ważne… chyba trzeba było wielkiej zasługi, żeby w
końcu padły. Szczęściem milczeć się uczył dopiero po ślubie, więc teraz gorzka,
mocna, sypana herbata w pękatym kubku pojawiała się niepostrzeżenie przyniesiona
pomarszczoną dłonią zanim zdążył poprosić.
Niemal
niewidzialny siadał na skraju kanapy, zzuwał buty i zanurzał stopy w wodzie.
Potrafił tak przesiedzieć dwie godziny nie bacząc, że woda dawno wystygła, a
nogi pomarszczyły się bardziej od czoła, czy skóry zużytej długim i niełatwym
życiem. Wyciągał ze srebrnej papierośnicy podłego papierosa bez filtra i
zaciągał się głęboko, aż tytoń skwierczał, a gęsta siwa chmura wisiała nad nim
nie mogąc się zdecydować, czy go opuścić, czy zostać wokół marsa na czole
czekając na burzę.
Widywałem go w
butach i każde zdawały się sprawiać ból, kaleczyć nogi, jeśli nie fizycznie, to
na pewno rujnując psychikę. Pozbywał się ich nim zamek w drzwiach przekręcił
zrzucając byle gdzie i uciekając z nierównym oddechem w zacisze samotni. Nawet,
kiedy włączał radio zdawało się, że to tylko echo nieśmiało przedzierające się
przez szpary w podłogowych deskach od sąsiadów z dołu.
Dzieci omijały go
z daleka. Nie miał do nich ani serca, ani cierpliwości. Przekręcał mosiężny
klucz w zamku i zamykał się w swojej warowni niczym w latarni morskiej i
wypatrywał czegoś, czym nie chciał się podzielić z nikim. Dzieciom tłumaczono,
że nie zawsze był taki, że w przedwojennym mundurze potrafił się uśmiechać, a
może i tańczyć, że przecież dopiero potem…
O tym potem, to
już nawet dociekliwym dzieciom nikt nie opowiadał zbyt wiele. Mało kto
cokolwiek wiedział, a on nie był skory do snucia opowieści. Nie prowadził
pamiętnika i nie przywiązywał się do niczego więcej, jak do monidła z dawno
nieistniejącego warszawskiego salonu fotograficznego i kubka porcelanowego
malowanego w rozkwitłe róże. Nie miał żadnych pamiątek, ani kolekcji. Odnosiło
się wrażenie, że jest tymczasowym człowiekiem, który z lękiem patrzy na drzwi i
czeka, kiedy ktoś każe mu iść z tego miejsca w inne, równie obce i
nieprzyjazne.
Nie pisał listów
i nie dostawał ich. Niewidzialny człowiek bez właściwości. Pośród nielicznych
słabości uprawiał hazard cały tydzień czekając na niedzielną gonitwę, żeby
obstawić jakiś porządek, zazwyczaj beznadziejnie i bez wpływu na rodowy
majątek. Jak inni do teatru, tak on zakładał kapelusz i znienawidzone buty,
żeby postukując drewnianą laską pozwolić sercu się rozkołatać na dwie
niedzielne godziny, a kto wie, czy nie zakląć z pasją.
A potem wracał
zzuwając buty i kryjąc stopy pod wodą, jak każdego dnia. Zapalał tego swojego
śmierdziela i kontemplował kolejne przegrane gromadząc niekończący się stos
programów, do których nie wracał już nigdy. Można powiedzieć, że jednak
kolekcjonował – własne porażki, ale trzeba było sporej dozy złośliwości, żeby
tak traktować te kurzące się przepustki do chwil wolności.
W zasadzie był
nieobecny. Życie przelewało się gdzieś obok, pomimo, a on siedział i moczył nogi,
jakby od jego wytrwałości zależały losy narodu wybranego. Pił gorzką herbatę
stygnącą w wielkiej porcelanie i ćmił machorkę, aż żółkły firany. Czasem zerwał
kartkę z kalendarza, ale tak beznamiętnie, że nawet kalendarz więdł i starał
się przypomnieć sobie, co robi w tak niegościnnych progach.
Aż kiedyś… Chyba
był chory, bo sponad miski popatrzył na pytający wzrok i głosem chropawym od
nieużywania, w ubogich słowach wymagających wiele od wyobraźni opowiedział
historię nie dłuższą niż jeden z tych jego krótkich, bezfiltrowych papierosów.
Zamknąłem oczy,
żeby nie popsuć opowieści i szukałem obrazów znanych z tandetnych filmów.
Wagony bydlęce wiozące pod przymusem gdzieś, gdzie nawet umrzeć jest ciężko, a
horyzont nie sięga niczego więcej niż nie kończące się śnieżne pola, po których
tańczy wiatr w srebrnej, kradzionej ziemi sukni. A potem spacer powrotny. Niebagatelny,
bo dwuletni. Jakuba, za podobny spacer obwołali świętym.
A on? Wrócił,
żeby w pas kłaniali się mu mniejsi. Jego rodzinne włości spodobały się
reżimowi, więc kolejne wagony. Skoro wschód nie dał rady, to ziemie odzyskane i
komisariat, na którym meldował się regularniej niż na mszy w kościele. Każdy
patrzył na drzwi z niepokojem, kiedy znów na bruk i kolejna tułaczka, bo po
poprzednikach został piec z gorącymi fajerkami i garnek zupy tak cienkiej, jak
to wśród przegranych wojsk bywa.
Siedziałem z
zamkniętymi oczyma, aż się do mnie ściana przytuliła, a on wyciągnął z
cygarniczki kolejnego wykruszonego niemiłosiernie papierosa i roztoczył chmurę,
pod którą schowaliśmy się obaj na chwilę wystarczająco długą, żebym już więcej nie
pytał, dlaczego nie pojedzie na grzyby. Niedaleko, zaraz za miasto. Wtedy już
można było bez przepustki. A nawet z miską.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz