wtorek, 18 czerwca 2019

Niechętny turysta.


Siedział. Czasem czytał szmatławą gazetę wydawaną na chwałę reżimu na papierze tak lichym, że ciężko było go odróżnić od równie siermiężnego papieru widywanego w łazienkach, jeśli ktoś miał szczęście zdobyć rolkę. Czego szukał czytając między wierszami? Nie wiadomo. Był zbyt ostrożny, żeby choć grymasem przekazać wskazówkę patrzącemu.

Jeżeli ktokolwiek potrafił milczeć, to właśnie on. Potrafił minąć miesiąc pomiędzy jednym, a drugim błahym słowem. Porozumiewał się z bliskimi wzrokiem, czy gestem, lecz zazwyczaj milczał z uporem obelisku wieszczącego sławę zapomnianego bóstwa pośród nieprzebytych borów. Słowa ważne… chyba trzeba było wielkiej zasługi, żeby w końcu padły. Szczęściem milczeć się uczył dopiero po ślubie, więc teraz gorzka, mocna, sypana herbata w pękatym kubku pojawiała się niepostrzeżenie przyniesiona pomarszczoną dłonią zanim zdążył poprosić.

Niemal niewidzialny siadał na skraju kanapy, zzuwał buty i zanurzał stopy w wodzie. Potrafił tak przesiedzieć dwie godziny nie bacząc, że woda dawno wystygła, a nogi pomarszczyły się bardziej od czoła, czy skóry zużytej długim i niełatwym życiem. Wyciągał ze srebrnej papierośnicy podłego papierosa bez filtra i zaciągał się głęboko, aż tytoń skwierczał, a gęsta siwa chmura wisiała nad nim nie mogąc się zdecydować, czy go opuścić, czy zostać wokół marsa na czole czekając na burzę.

Widywałem go w butach i każde zdawały się sprawiać ból, kaleczyć nogi, jeśli nie fizycznie, to na pewno rujnując psychikę. Pozbywał się ich nim zamek w drzwiach przekręcił zrzucając byle gdzie i uciekając z nierównym oddechem w zacisze samotni. Nawet, kiedy włączał radio zdawało się, że to tylko echo nieśmiało przedzierające się przez szpary w podłogowych deskach od sąsiadów z dołu.

Dzieci omijały go z daleka. Nie miał do nich ani serca, ani cierpliwości. Przekręcał mosiężny klucz w zamku i zamykał się w swojej warowni niczym w latarni morskiej i wypatrywał czegoś, czym nie chciał się podzielić z nikim. Dzieciom tłumaczono, że nie zawsze był taki, że w przedwojennym mundurze potrafił się uśmiechać, a może i tańczyć, że przecież dopiero potem…

O tym potem, to już nawet dociekliwym dzieciom nikt nie opowiadał zbyt wiele. Mało kto cokolwiek wiedział, a on nie był skory do snucia opowieści. Nie prowadził pamiętnika i nie przywiązywał się do niczego więcej, jak do monidła z dawno nieistniejącego warszawskiego salonu fotograficznego i kubka porcelanowego malowanego w rozkwitłe róże. Nie miał żadnych pamiątek, ani kolekcji. Odnosiło się wrażenie, że jest tymczasowym człowiekiem, który z lękiem patrzy na drzwi i czeka, kiedy ktoś każe mu iść z tego miejsca w inne, równie obce i nieprzyjazne.

Nie pisał listów i nie dostawał ich. Niewidzialny człowiek bez właściwości. Pośród nielicznych słabości uprawiał hazard cały tydzień czekając na niedzielną gonitwę, żeby obstawić jakiś porządek, zazwyczaj beznadziejnie i bez wpływu na rodowy majątek. Jak inni do teatru, tak on zakładał kapelusz i znienawidzone buty, żeby postukując drewnianą laską pozwolić sercu się rozkołatać na dwie niedzielne godziny, a kto wie, czy nie zakląć z pasją.

A potem wracał zzuwając buty i kryjąc stopy pod wodą, jak każdego dnia. Zapalał tego swojego śmierdziela i kontemplował kolejne przegrane gromadząc niekończący się stos programów, do których nie wracał już nigdy. Można powiedzieć, że jednak kolekcjonował – własne porażki, ale trzeba było sporej dozy złośliwości, żeby tak traktować te kurzące się przepustki do chwil wolności.

W zasadzie był nieobecny. Życie przelewało się gdzieś obok, pomimo, a on siedział i moczył nogi, jakby od jego wytrwałości zależały losy narodu wybranego. Pił gorzką herbatę stygnącą w wielkiej porcelanie i ćmił machorkę, aż żółkły firany. Czasem zerwał kartkę z kalendarza, ale tak beznamiętnie, że nawet kalendarz więdł i starał się przypomnieć sobie, co robi w tak niegościnnych progach.

Aż kiedyś… Chyba był chory, bo sponad miski popatrzył na pytający wzrok i głosem chropawym od nieużywania, w ubogich słowach wymagających wiele od wyobraźni opowiedział historię nie dłuższą niż jeden z tych jego krótkich, bezfiltrowych papierosów.

Zamknąłem oczy, żeby nie popsuć opowieści i szukałem obrazów znanych z tandetnych filmów. Wagony bydlęce wiozące pod przymusem gdzieś, gdzie nawet umrzeć jest ciężko, a horyzont nie sięga niczego więcej niż nie kończące się śnieżne pola, po których tańczy wiatr w srebrnej, kradzionej ziemi sukni. A potem spacer powrotny. Niebagatelny, bo dwuletni. Jakuba, za podobny spacer obwołali świętym.

A on? Wrócił, żeby w pas kłaniali się mu mniejsi. Jego rodzinne włości spodobały się reżimowi, więc kolejne wagony. Skoro wschód nie dał rady, to ziemie odzyskane i komisariat, na którym meldował się regularniej niż na mszy w kościele. Każdy patrzył na drzwi z niepokojem, kiedy znów na bruk i kolejna tułaczka, bo po poprzednikach został piec z gorącymi fajerkami i garnek zupy tak cienkiej, jak to wśród przegranych wojsk bywa.

Siedziałem z zamkniętymi oczyma, aż się do mnie ściana przytuliła, a on wyciągnął z cygarniczki kolejnego wykruszonego niemiłosiernie papierosa i roztoczył chmurę, pod którą schowaliśmy się obaj na chwilę wystarczająco długą, żebym już więcej nie pytał, dlaczego nie pojedzie na grzyby. Niedaleko, zaraz za miasto. Wtedy już można było bez przepustki. A nawet z miską.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz