Uczę się kochać
kostki u nóg. Twoich. Wciąż nie mam odwagi popatrzeć ci w oczy. Wiem, że tam są
i pełne cynicznego rozbawienia szukają okazji, żeby mnie ukłuć, nafaszerować
pogardą i niewybrednym żartem. Zawsze to robisz, niemalże mimochodem. Jak
bezpańskiego psa, którego kopnąć trzeba, gdy przyjdzie po pieszczotę. Ale ty
nie przychodzisz. Ty wzywasz mnie, żebym sam przyszedł i dopiero wtedy kopiesz.
Nie umiem nie przyjść. Nie umiem nawet sobie tego wyobrazić. Więc stoję smutny
i patrzę na twoje kostki i uczę się je kochać bardziej.
Czasem pozwolisz
mi pocałować je, kiedy zapragniesz towarzystwa, mówiąc przy tym, że jestem
trochę lepszy od prysznica, bo po wszystkim podam ci szklankę herbaty, albo
lampkę wina. Że muzykę włączę, albo wymienię spalone świece na nowe. A potem
rzucasz mi dwa banknoty pod nogi i każesz iść precz. Nigdy ich nie podniosłem.
Ani razu nie schyliłem się po nie, chociaż dotykałaś ich i zostawiłaś odrobinę
ciepła. Najzimniejszego z możliwych, ale ciepła. Może trzeba było je wziąć i wsunąć
w poszwę poduszki? Może przesiąkły twoim aromatem? Może to wciąż te same?
Kłamię, że
czasami wracam płacząc. Po cichu, bo płacz nie przystoi idącemu. Chyba że wiatr
sypie piachem po oczach. Mi sypie za każdym razem, gdy od ciebie wychodzę.
Potrafisz uderzyć tak celnie, żeby bolało długo. Ropiało. Jątrzyło się i nie
chciało goić. A potem nie dzwonisz tak nieznośnie długo, że boję się nawet
spać, żeby nie przegapić sygnału. Telefon odbieram zanim pierwszy sygnał
wybrzmi. Sygnał jest natarczywy. Rozkazujący. Taki jak ty. Nie znosi czekać.
Raz się spóźniłem i odebrałem dopiero po trzecim dzwonku…
Byłaś wściekła.
Słodkim głosem ociekającym ironią powiedziałaś mi dosadnie co o mnie myślisz i
zażądałaś, żebym do ciebie przybiegł. Piechotą i to natychmiast. Nie ubierając
się i nie odkładając słuchawki. Dobiegłem zdyszany, z pokaleczonymi stopami.
Gdzieś po drodze spadły mi kapcie, ale nie miałem odwagi zawrócić. Dyszałem w
słuchawkę telefonu, a ty sprawdzałaś co chwila, czy wciąż biegnę. Wtedy mnie
uderzyłaś otwartą dłonią i spodobało się tobie. Podnieciło cię tak, że usiadłaś
na mnie okrakiem i tłukłaś, aż nos nie wytrzymał. Skosztowałaś mojej krwi, a
potem malowałaś mi na piersiach hieroglify, aż wyschło źródełko.
Od tamtej pory
boję się spać, żeby nie przegapić sygnału. Nikt więcej nie dzwoni. Tylko ty.
Raz na miesiąc, czasem rzadziej. Ale zdarzyło się, że zadzwoniłaś trzy dni z
rzędu. Żebym przyszedł i czekał na wycieraczce, bo może wrócisz. Wróciłaś za
trzecim razem dopiero i wpuściłaś mnie do przedpokoju. Czekałem, aż się
wykąpiesz, zjesz kolację… Nauczyłaś mnie czekać bez cienia zniechęcenia, czy
niecierpliwości. Jak psa, który nie wie, że ma wybór, jeśli tylko zerwie się z
uwięzi uplecionej z własnych uczuć. Nigdy się nie zrywa. Ja również nie zrywałem
się i czekałem posłusznie w przedpokoju, na balkonie, albo w kuchni. Nigdy w
łóżku. Nie lubiłaś ciepłej pościeli nawet zimą. Ani mnie w nim.
Czasem wysyłałaś
mnie po zakupy, albo kazałaś je zrobić po drodze, żeby zignorować je, kiedy już
przyniosłem. Wrzucałem do lodówki pospiesznie, bo ty o nich już zapomniałaś i
miałaś dla mnie inne zadania. Kaprysy. Wracałem do ciebie najszybciej jak
umiałem i znów uczyłem się kochać twoje kostki. Czasami zdawało mi się, że już
umiem, ale zawsze wyprowadzałaś mnie z błędu. Dzwoniąc jakimś pierścionkiem o
ścianki kieliszka na bardzo wysokiej nóżce w brutalnych słowach uświadamiałaś
mi moją beznadziejność. A potem rzucałaś dwa banknoty, które sfruwały niczym
wygłodniałe sępy na podłogę i usiłowały pogryźć moje palce. Uciekałem goniony
dziobami twoich słów i przeciekały mi oczy.
Ale dziś… Dziś
odepchnąłem sępy nogą, chociaż bałem się, że mnie pogryzą. Wspiąłem się
wzrokiem po ukochanych kostkach wyżej niż najodważniejsza spódniczka. Wspinałem
się na urwiska piersi, na przełęcze ramion, aż zakotwiczyłem w stawach oczu.
Zignorowałem palec pieszczący rant kieliszka i usta wygięte z niedowierzania.
Patrzyłem w oczy wolne od skazy dna i tonąłem w nich broniąc się rozpaczliwie.
- Za mało – zdążyłem wyszeptać, a twoja
twarz się rozchmurzyła natychmiast.
Kopnęłaś mnie
kolanem. Niezbyt mocno, ale wystarczyło, żebym się złożył w pół klęcząc przed
tobą. W oczach ból przepychał się tak bardzo, aż zmokły broniąc się przed nim.
Podniosłaś mi brodę, żebym patrzył znów w oczy bezdenne.
- Nareszcie! – uśmiech tryumfu błąkał nie
tylko na ustach, ale rósł w całej tobie – Jesteś dziwką! Długo czekałam, aż
wreszcie się przyznasz.
Popchnęłaś mnie
ręką, którą mnie trzymała aż się przewróciłem i sięgnęłaś po portfel. Rzuciła
kolejne dwa banknoty, może nawet trzy… Rozpierzchły się po podłodze jak głodne
stado szukające pokarmu. Leżałem i patrzyłem jak odchodzisz kołysząc biodrami.
Bose stopy na parkiecie śpiewały twoją chwałę. Patrzyłem znów na kostki.
Zapomniały o mnie. Byłem im niepotrzebny. A przecież nauczyłem się je kochać…
Chyba. Woda wylewała się ze mnie zniekształcając widzenie. Wyszedłem cicho. Nie
umiałem nawet trzasnąć drzwiami. Gdzieś pomiędzy banknotami zostawiłem telefon.
W książce adresowej był tylko jeden numer. Nie uszedłem daleko. Nie miałem sił
iść bez wzroku. Usiadłem na schodach i usiłowałem wypłakać z siebie życie na
klatce schodowej dudniącej echem pustki.
Wtedy usłyszałem
dzwonek. Poznałem go. Był natarczywy jak zawsze. Ale dobiegał zza zamkniętych
już drzwi.
Każdy ma takie więzienie na jakie sam pozwoli otaczającym go ludziom. Kraty czasem wydają się oknami... dopóki sami ich nie przetniemy.
OdpowiedzUsuńZastanowienie jakie budzisz swoimi opowiadaniami - lubię ogromnie.
a może można kochać aż tak, żeby te "kraty" były niedostrzegalne? żeby największą podłość nawet umieć sobie wytłumaczyć jako zaletę?
Usuńczy zakochana dziwka podniesie banknot? czy będzie przez to "gorsza"? a może "lepsza"?
Oczywiście, że można - a nawet przeważnie tak jest. Bo miłość jest ślepa. Ale... do czasu.
UsuńKażdy jest taką dziwką na jaką się wyceni - a waluta bywa różna. Czasem to wygoda, czasem odpowiedzialność, czasem strach, czasem wygoda a czasem brak wzroku. Nie ma lepszych lub gorszych. Są tacy, którzy są lub nie są sobą.
miłość ślepa się rodzi, a dojrzewając nabiera ostrości?
Usuńodwrotnie rzecz się ma z oczami.
Pokaż mi takiego co potrafi miłość jednoznacznie określić, nazwać, poczuć...
UsuńOczy? Zależy, które. Te wewnętrzne dają radę.
ja usiłuję jakiekolwiek uczucie określić słowami i nie wychodzi. najwyraźniej język w słowa ubogi, albo istniejące słowa straciły wartość od nadużywania daremnego i fałszywego.
UsuńE tam. Kokieteria pisarza? Piszesz tak, że człowiek czytając w głowie otwiera drzwi do świata jaki kreuje akurat Twoje pióro. I kilka takich pachnących uczuciami tekstów już popełniłeś. Takich do czucia bardzo.
Usuńskoro tak, to miło mi niezmiernie. to ścieżka, którą chcę się rozwijać. marzy mi się napisanie czegoś, co sprawi, ze czytający zmarznie - przestanie czytać, żeby zrobić gorącą herbatę nim skończy i weźmie aspirynę na wszelki wypadek. to byłoby pisanie. niechby jeden tekst w życiu aż tak się udał.
UsuńHmmm... tak sobie myślę... może powinieneś czasem przeczytać coś swojego - proponuję następną notkę. Bo podobno nie umiesz o uczuciach. :-)
Usuńno właśnie - nie umiem. ale próbuję. z czytaniem własnych opowiadań słabo mi wychodzi. zazwyczaj zapominam o nich, kiedy już skończę. cieszą, dopóki piszę. a potem niech fruną w świat. ale dziękuję Ci bardzo za dobre słowo. czasami mi brakuje wiary i chętnie podeprę się opinią kogoś, kto pisze uczuciami. i to jak pięknie.
UsuńNie czaruj i kota ogonem nie zakręcaj. A siebie też powinieneś czasem poczytać - nie jako autor tylko jako czytelnik. Wtedy odkryjesz piękno w swoich zdaniach.
Usuńnie czaruję. tak jest. nadmierną wiarą nie grzeszę, a czytając widzę krawężniki, które przeszkadzają w odbiorze. ci, którym się nie podoba uciekają stąd w milczeniu. zostają tylko ci, którzy odnajdują jakąś wartość. nie zawsze wiem jaką.
UsuńNo cóż, autor chyba nie powinien popadać w samouwielbienie, bo to prowadzi do braku rozwoju. A Ty odkąd Cię czytam - jeszcze w pierwszym blogu - rozwijasz się systematycznie. Brak wiary służy więc szlifowaniu talentu. Ku radości czytelników.
Usuńchwilowo mi nie grozi. nie wiem ile osób zagląda w miarę regularnie, ale to nie jest jakaś armia nieprzeliczona.
UsuńKwestia postawy, odpowiedniej perspektywy - jest tak, jak myśli(sz), że jest.
OdpowiedzUsuńA gdyby on... popatrzył na sytuację góry? hmm, tak również trudno byłoby się spotkać.
Tych dwoje wysłałabym na terapię dla par.
rozumiem. oboje wymagają leczenia...
UsuńAlbo płaszczyzny, na której potrafiliby się spotkać. Oko w oko.
Usuńjakąś płaszczyznę znaleźli. trochę inną od tej, o której się śni romantyczne sny.
UsuńByć może jest to układ, na który oboje się godzą. Zabawa dorosłych. On całkowicie (p)oddany, ona pewna siebie, może tylko w tym/takim układzie? Teraz widzę ją uśmiechniętą, w koszulce z napisem "jestę potworę".
Usuńalbo mam-ci-ja-cię
Usuńja-cię-kręcę (to tak pomiędzy nimi), a na zewnątrz mój-ci-on
Usuńskoro mój-ci-on, to z drugiej strony chyba twój-ci-ja. do kompletu.
UsuńA to już chyba materiał na... tatuaż :)))
Usuńalbo tak więcej sienkiewiczowsko - jam ci twój.
Usuń